Wysiedliśmy z samochodów i tak szybko, jak byliśmy w stanie, pobiegliśmy do pokoju dziewczyn. Coś mi mówiło, że jeśli mamy spotkać McCaya, to właśnie w tamtym miejscu.
— Jesteście! On… — Jiyeon podeszła do mnie, gdy wszedłem jako pierwszy do środka i pokazała na stojącego pod oknem mężczyznę, który z lekkim uśmiechem patrzył na ukazujący się za nim widok lasu rozświetlonego przez jasny księżyc. — On już na was czeka — powiedziała spokojnie.
Skinąłem w odpowiedzi głową i machnąłem nią do pozostałych. Podeszliśmy powoli do lekarza i grzecznie ukłoniliśmy mu się. On także to zrobił, a gdy dostrzegłem jego oczy, uderzył mnie ich kolor i blask. Nie były już niemal całkowicie czarne, przepełnione gorzkim żalem i smutkiem, ale o jasnym odcieniu zieleni emanujące nieopisaną ulgą i radością.
Pozwoliliśmy, aby Hyunwoo zbliżył się do McCaya i porozmawiał z nim o jego żonie oraz miejscu pochówku dziewcząt. Patrzył na Hyunwoo przekazując mu w myślach odpowiedzi na te ciężkie pytania. Mark tymczasem nagrywał słowa wypowiadane po francusku przez nasze medium. Lekarz spoważniał nieco, gdy patrzyli w sobie oczy podczas tej telepatycznej rozmowy, ale gdy skończył, ponownie odwrócił wzrok w stronę naszej ekipy. Kąciki jego ust uniosły się, a lewą ręką, którą przed chwilą wysunął w bok, obejmował teraz swoją ukochaną żonę. Przytulała się do niego, po raz kolejny dziękując nam za uwolnienie i pomoc, jaką im ofiarowaliśmy. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, miałem wrażenie, że miłość, którą darzyli siebie nawzajem, wypełniła ciepłem cały pokój. Ich szczęście odczuliśmy niezwykle intensywnie i głęboko. Nie zauważyłem nawet, kiedy sam przytuliłem do siebie Jiyeon. Przez sekundę czy dwie pomyślałem nawet, że patrzę w swoje własne odbicie.
Małżeństwo ukłoniło się po raz ostatni i mocno w siebie wtuleni, zniknęli pozostawiając po sobie blady czerwono-brązowy blask. Miał taki kolor przez długi płaszcz męża i suknię żony w barwie wytrawnego wina. Powietrze natomiast stało się lekkie, pokój jakby rozjaśnił się jeszcze bardziej, a wszelka czająca się po kątach groza, opuściła hotel, sprawiając, że stał się on bezpiecznym, przyjemnym miejscem.
— To było jeszcze piękniejsze! — Jackson ponownie wybuchł płaczem i znów moczył koszulkę Markowi.
— Udało się… — szepnął Hoya. — Uwolniliśmy nie tylko duszę lekarza, ale i jego żony. Boże. — Przyłożył dłoń do ust wciąż poruszony całą sytuacją.
Wszyscy byliśmy szczęśliwi. Uśmiechaliśmy się odczuwając niesamowitą ulgę i prawdziwą radość.
— Teraz pozostaje nam tylko odsłuchać opowieści McCaya — odetchnął Mark, głaskając po głowie dogłębnie wzruszonego Jacksona.
Zajęliśmy miejsca na łóżkach i podłodze skupieni w niezłą kupkę i poczekaliśmy, aż Mark użyje aplikacji, z której skorzystał ostatnim razem, gdy musieliśmy wysłuchać przykrych słów lekarza.
— Zapewne dowiedzieliście się, iż moja żona — Ettie, chorowała na ciężką, nieuleczalną chorobę, którą nawet ja, wieloletni lekarz, nie potrafiłem rozpoznać, czym ona właściwie była. — Usłyszeliśmy po kilku minutach łagodny głos McCaya. — Aby uśmierzyć jej ból, musiałem skądś czerpać dla niej krew. Zgadza się, że to ja porywałem te biedne dziewczyny. Dopuściłem się do tych karygodnych czynów, żeby nikt więcej z naszej służby nie ucierpiał. Niestety, jedna z pokojówek straciła życie, gdy Ettie dostała silnego ataku. — Zamilkł na chwilę. Domyślałem się, że to wspomnienie otwierało zagojone już rany i przez jego ciężar, musiał wziąć oddech, aby móc spokojnie kontynuować swoją opowieść. — To wtedy zauważyła, że krew zmniejsza jej ból. Możecie pomyśleć, że była potworem, że żyłem w ciągłym strachu i stresie przez jej straszną chorobę, że nakazywała zabijać mi te dziewczęta. Jednak… ja wciąż ją kochałem, wiedziałem, że w tych chwilach, kiedy choroba sprawiała jej cierpienie, zmuszała do agresywnego zachowania, nie była sobą. Nie była tą kobietą, którą poślubiłem kilka lat wcześniej, nim to schorzenie całkowicie się rozwinęło. Owszem, mówiłem wam, że zmuszała mnie do tych okropnych działań, ale jak już wyjaśniłem, w tamtych chwilach nie była to kochana, dobra, inteligenta Ettie. Choroba ją niszczyła, doprowadziła do depresji, obudziła w niej niespotykaną nigdy u niej agresję. — Poczułem żal i smutek, słysząc, jak złamanym głosem teraz mówił. — Szukała nawet pomocy u szamanki, której diabelskie, czarne moce zesłały demoniczną istotę karmiącą się fatalnym stanem Ettie. Nie mogłem dłużej tego znieść. Nie mogłem patrzeć, jak ukochana osoba cierpi takie katusze. Dlatego pewnego ponurego dnia podałem jej herbatę z dodatkiem tojadu mocnego, który zatrzymał akcję serca i dał jej zasłużoną ulgę. Ale… ale nie potrafiłem bez niej żyć. — Zapadła długa, przejmująca i przyprawiająca o ciarki cisza... — Po miesiącu nie wytrzymałem i popełniłem samobójstwo w naszej wspólnej sypialni… — Po kolejnej pauzie dodał: — Jeżeli chodzi o miejsce pochówku dziewcząt, znajdziecie je za moim domostwem w altance pod deskami.
Jeszcze raz bardzo wam dziękuję za przywrócenie mi mojej Ettie i uwolnienie mnie z tej wieloletniej tułaczki. Jesteście aniołami, dziękuję…
Słuchaliśmy tego z uwagą i ogromnym współczuciem dla tych niesprawiedliwie potraktowanych przez los ludzi.
— Nazwał was aniołami… — Jiyeon popatrzyła mi w oczy z taką intensywnością, że ciężko było mi odwrócić wzrok. Jej ojciec określił nas dokładnie tak samo i myślę, że Yeoni, która cała aż zesztywniała i ścisnęła mocno dłonie na kolanach, przypomniała sobie o tym samym.
Gyu odchrząknął obejmując Eunji i gładząc ją po ramieniu.
— Powinniśmy tam iść. Trzeba to doprowadzić do końca.
Pokiwaliśmy głowami i wstaliśmy, kierując się prosto do drzwi. Wychodząc jako ostatni, odwróciłem się w stronę Jiyeon. Patrzyła na mnie szeroko otwartymi, zaszklonymi oczami. Nie mogłem z nią teraz poruszyć tego tematu. Nie na to był teraz czas.
Poprawiłem kurtkę i dogoniłem pozostałych w połowie korytarza.
Wyszliśmy na ganek, zeszliśmy po schodkach i ruszyliśmy w prawą stronę szeroką ścieżką prowadzącą do starej, uchylonej lekko furtki. Oświetlaliśmy sobie drogę przez ogród latarkami i moją kulą, aż wreszcie wychodząc z owocowej części pełnej krzaczków i niewysokich drzewek, dostrzegliśmy piękną, wiekową altanę o spadzistym daszku w takim samym kolorze jak ten hotelu i okrągłym stoliku w środku otoczonym prostą, drewnianą ławeczką. Altankę obrastał bluszcz dodający jej niezwykłego uroku i klimatu.
Z ciężko bijącym sercem podeszliśmy do niej. Poświeciliśmy światłem na podłogę. W którym dokładnie miejscu należało wyłamać deski?
Hyunwoo, jakby słysząc moje myśli, ukucnął i dotknął podłogi zamykając jednocześnie oczy. Zobaczyłem, jak lekko się marszczy, wzdycha i po paru sekundach wstał, wskazując miejsce w głębi pod ławką. Na szczęście było w altanie dość sporo miejsca i można było swobodnie przykucnąć między ławeczką a stolikiem. Ravi i Jackson wyłamali łomami stare, łatwo ulegające ich sile deski i po pewnym momencie dostrzegliśmy kolejną warstwę desek. Jeszcze kilka razy należało wyłamywać dechy, aż wreszcie w świetle mojej kuli ujrzeliśmy niezliczoną ilość ludzkich kości i czaszek.
Znaleźliśmy zaginione w XIX wieku dziewczęta…
Pomodliliśmy się za nie i zamiast spalić ich szczątki, postanowiliśmy je oczyścić. Ravi zalał miejsce ich spoczynku swoją anielską wodą. Po tym wykonaliśmy anonimowy telefon na policję, wyjaśniając im, że ‘’przypadkiem’’ załamała się podłoga, a pod nią znaleźliśmy ludzkie kości.
Poczuliśmy ulgę i słyszeliśmy szepczące głosy dziewczyn. Nie baliśmy się, nie musieliśmy. Do naszych uszu dochodziły słowa wielkiej wdzięczności. Tutaj również mimo wcześniejszej przygnębiającej atmosfery i gęstej ciemności, stało się jaśniej i o wiele przyjemniej. Swobodnie można było odetchnąć ciesząc się wreszcie uzyskaną wolnością przez te biedne dziewczyny. Chociaż tyle mogliśmy dla nich zrobić, ale i tak wiedziałem, że było to bardzo wiele, bo ciepło, które opatuliło zapewne każdego, jasno potwierdzało moje słowa.
— Jestem z was bardzo dumny, moi drodzy wybrańcy. — Głos miękki jak aksamit dobiegał za naszymi plecami. Odwróciliśmy się i ujrzeliśmy naszego uśmiechniętego od ucha do ucha anioła stróża. Jak zawsze ubrany był od stóp do głów na biało, jedynie płaszcz był w odcieniu jasnego kremu. Płowe włosy lekko powiewały na letnim wiaterku, a krystalicznie czyste oczy od zawsze kojarzące mi się z połyskującym w świetle słońca oceanem, patrzyły na nas z wielką dumą. — Z sukcesem zakończyliście swoją najtrudniejszą misję, z jaką przyszło wam się zmierzyć. Udowodniliście tym samym, że jesteście właściwie wybranymi przeze mnie ludźmi. — Podeszliśmy do niego i ukłoniliśmy się równiutko przed Rapahaelem. — Wasza moc osiągnęła szczyt swoich możliwości. Udoskonaliliście ją do granic, sprawiając, iż w sercu każdego z was zawitał brakujący wcześniej anielski element. Zawsze był w was ten pierwiastek, jednak był on ofiarowany wam przeze mnie, teraz bowiem wykształcił się w nieodłączną część waszej duszy, osobowości i charakteru.
Z opadniętymi szczenami wpatrywaliśmy się w naszego stróża.
— Czyli… — zaczął nieśmiało Ravi — chcesz nam powiedzieć, że w jakimś niewielkim procencie jesteśmy… Aniołami?
— Można tak to ująć. — Uśmiechnął się do niego, a my gapiliśmy się na siebie wciąż z tymi inteligentnymi minami wyrażającymi wielgachną radość i szok. — W zasadzie od zawsze nimi byliście, tyle, że ta część was rozwinęła się dopiero teraz, dzięki uwolnieniu tylu ludzkich dusz.
— Raaaaph! — Jackson wskoczył na niego oplatając go nogami i rękami. Tak jak ostatnio, nawet odrobinę nie ugiął się pod jego ciężarem. — A ja też jestem anioł? — Trzepotał rzęsami i wlepiał się w niego tymi swoimi wielkimi, szczenięcymi oczami.
— Jesteś człowiekiem o wielkim harcie ducha, odwadze i imponujących umiejętnościach. Twoja dobroć, serce wypełnione miłością i ciepłem oraz determinacja i siła są wybitne. — Objął go z nieschodzącym uśmiechem.
Jak zareagował Jackson?
Piskiem.
Trzeba dodać, że bardzo głośnym piskiem.
Tulił go tak mocno, że byłem naprawdę pod wielkim wrażeniem, iż Raph nie chce go z siebie zrzucić. Podziwiałem go za tę niesamowitą cierpliwość.
Ten obrazek rozśmieszył nas wszystkich, a fakt, że archanioł był z nas dumny i jeszcze uświadomił nas o naszej potędze sprawił, że euforii nie było końca…
— Jesteście! On… — Jiyeon podeszła do mnie, gdy wszedłem jako pierwszy do środka i pokazała na stojącego pod oknem mężczyznę, który z lekkim uśmiechem patrzył na ukazujący się za nim widok lasu rozświetlonego przez jasny księżyc. — On już na was czeka — powiedziała spokojnie.
Skinąłem w odpowiedzi głową i machnąłem nią do pozostałych. Podeszliśmy powoli do lekarza i grzecznie ukłoniliśmy mu się. On także to zrobił, a gdy dostrzegłem jego oczy, uderzył mnie ich kolor i blask. Nie były już niemal całkowicie czarne, przepełnione gorzkim żalem i smutkiem, ale o jasnym odcieniu zieleni emanujące nieopisaną ulgą i radością.
Pozwoliliśmy, aby Hyunwoo zbliżył się do McCaya i porozmawiał z nim o jego żonie oraz miejscu pochówku dziewcząt. Patrzył na Hyunwoo przekazując mu w myślach odpowiedzi na te ciężkie pytania. Mark tymczasem nagrywał słowa wypowiadane po francusku przez nasze medium. Lekarz spoważniał nieco, gdy patrzyli w sobie oczy podczas tej telepatycznej rozmowy, ale gdy skończył, ponownie odwrócił wzrok w stronę naszej ekipy. Kąciki jego ust uniosły się, a lewą ręką, którą przed chwilą wysunął w bok, obejmował teraz swoją ukochaną żonę. Przytulała się do niego, po raz kolejny dziękując nam za uwolnienie i pomoc, jaką im ofiarowaliśmy. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, miałem wrażenie, że miłość, którą darzyli siebie nawzajem, wypełniła ciepłem cały pokój. Ich szczęście odczuliśmy niezwykle intensywnie i głęboko. Nie zauważyłem nawet, kiedy sam przytuliłem do siebie Jiyeon. Przez sekundę czy dwie pomyślałem nawet, że patrzę w swoje własne odbicie.
Małżeństwo ukłoniło się po raz ostatni i mocno w siebie wtuleni, zniknęli pozostawiając po sobie blady czerwono-brązowy blask. Miał taki kolor przez długi płaszcz męża i suknię żony w barwie wytrawnego wina. Powietrze natomiast stało się lekkie, pokój jakby rozjaśnił się jeszcze bardziej, a wszelka czająca się po kątach groza, opuściła hotel, sprawiając, że stał się on bezpiecznym, przyjemnym miejscem.
— To było jeszcze piękniejsze! — Jackson ponownie wybuchł płaczem i znów moczył koszulkę Markowi.
— Udało się… — szepnął Hoya. — Uwolniliśmy nie tylko duszę lekarza, ale i jego żony. Boże. — Przyłożył dłoń do ust wciąż poruszony całą sytuacją.
Wszyscy byliśmy szczęśliwi. Uśmiechaliśmy się odczuwając niesamowitą ulgę i prawdziwą radość.
— Teraz pozostaje nam tylko odsłuchać opowieści McCaya — odetchnął Mark, głaskając po głowie dogłębnie wzruszonego Jacksona.
Zajęliśmy miejsca na łóżkach i podłodze skupieni w niezłą kupkę i poczekaliśmy, aż Mark użyje aplikacji, z której skorzystał ostatnim razem, gdy musieliśmy wysłuchać przykrych słów lekarza.
— Zapewne dowiedzieliście się, iż moja żona — Ettie, chorowała na ciężką, nieuleczalną chorobę, którą nawet ja, wieloletni lekarz, nie potrafiłem rozpoznać, czym ona właściwie była. — Usłyszeliśmy po kilku minutach łagodny głos McCaya. — Aby uśmierzyć jej ból, musiałem skądś czerpać dla niej krew. Zgadza się, że to ja porywałem te biedne dziewczyny. Dopuściłem się do tych karygodnych czynów, żeby nikt więcej z naszej służby nie ucierpiał. Niestety, jedna z pokojówek straciła życie, gdy Ettie dostała silnego ataku. — Zamilkł na chwilę. Domyślałem się, że to wspomnienie otwierało zagojone już rany i przez jego ciężar, musiał wziąć oddech, aby móc spokojnie kontynuować swoją opowieść. — To wtedy zauważyła, że krew zmniejsza jej ból. Możecie pomyśleć, że była potworem, że żyłem w ciągłym strachu i stresie przez jej straszną chorobę, że nakazywała zabijać mi te dziewczęta. Jednak… ja wciąż ją kochałem, wiedziałem, że w tych chwilach, kiedy choroba sprawiała jej cierpienie, zmuszała do agresywnego zachowania, nie była sobą. Nie była tą kobietą, którą poślubiłem kilka lat wcześniej, nim to schorzenie całkowicie się rozwinęło. Owszem, mówiłem wam, że zmuszała mnie do tych okropnych działań, ale jak już wyjaśniłem, w tamtych chwilach nie była to kochana, dobra, inteligenta Ettie. Choroba ją niszczyła, doprowadziła do depresji, obudziła w niej niespotykaną nigdy u niej agresję. — Poczułem żal i smutek, słysząc, jak złamanym głosem teraz mówił. — Szukała nawet pomocy u szamanki, której diabelskie, czarne moce zesłały demoniczną istotę karmiącą się fatalnym stanem Ettie. Nie mogłem dłużej tego znieść. Nie mogłem patrzeć, jak ukochana osoba cierpi takie katusze. Dlatego pewnego ponurego dnia podałem jej herbatę z dodatkiem tojadu mocnego, który zatrzymał akcję serca i dał jej zasłużoną ulgę. Ale… ale nie potrafiłem bez niej żyć. — Zapadła długa, przejmująca i przyprawiająca o ciarki cisza... — Po miesiącu nie wytrzymałem i popełniłem samobójstwo w naszej wspólnej sypialni… — Po kolejnej pauzie dodał: — Jeżeli chodzi o miejsce pochówku dziewcząt, znajdziecie je za moim domostwem w altance pod deskami.
Jeszcze raz bardzo wam dziękuję za przywrócenie mi mojej Ettie i uwolnienie mnie z tej wieloletniej tułaczki. Jesteście aniołami, dziękuję…
Słuchaliśmy tego z uwagą i ogromnym współczuciem dla tych niesprawiedliwie potraktowanych przez los ludzi.
— Nazwał was aniołami… — Jiyeon popatrzyła mi w oczy z taką intensywnością, że ciężko było mi odwrócić wzrok. Jej ojciec określił nas dokładnie tak samo i myślę, że Yeoni, która cała aż zesztywniała i ścisnęła mocno dłonie na kolanach, przypomniała sobie o tym samym.
Gyu odchrząknął obejmując Eunji i gładząc ją po ramieniu.
— Powinniśmy tam iść. Trzeba to doprowadzić do końca.
Pokiwaliśmy głowami i wstaliśmy, kierując się prosto do drzwi. Wychodząc jako ostatni, odwróciłem się w stronę Jiyeon. Patrzyła na mnie szeroko otwartymi, zaszklonymi oczami. Nie mogłem z nią teraz poruszyć tego tematu. Nie na to był teraz czas.
Poprawiłem kurtkę i dogoniłem pozostałych w połowie korytarza.
Wyszliśmy na ganek, zeszliśmy po schodkach i ruszyliśmy w prawą stronę szeroką ścieżką prowadzącą do starej, uchylonej lekko furtki. Oświetlaliśmy sobie drogę przez ogród latarkami i moją kulą, aż wreszcie wychodząc z owocowej części pełnej krzaczków i niewysokich drzewek, dostrzegliśmy piękną, wiekową altanę o spadzistym daszku w takim samym kolorze jak ten hotelu i okrągłym stoliku w środku otoczonym prostą, drewnianą ławeczką. Altankę obrastał bluszcz dodający jej niezwykłego uroku i klimatu.
Z ciężko bijącym sercem podeszliśmy do niej. Poświeciliśmy światłem na podłogę. W którym dokładnie miejscu należało wyłamać deski?
Hyunwoo, jakby słysząc moje myśli, ukucnął i dotknął podłogi zamykając jednocześnie oczy. Zobaczyłem, jak lekko się marszczy, wzdycha i po paru sekundach wstał, wskazując miejsce w głębi pod ławką. Na szczęście było w altanie dość sporo miejsca i można było swobodnie przykucnąć między ławeczką a stolikiem. Ravi i Jackson wyłamali łomami stare, łatwo ulegające ich sile deski i po pewnym momencie dostrzegliśmy kolejną warstwę desek. Jeszcze kilka razy należało wyłamywać dechy, aż wreszcie w świetle mojej kuli ujrzeliśmy niezliczoną ilość ludzkich kości i czaszek.
Znaleźliśmy zaginione w XIX wieku dziewczęta…
Pomodliliśmy się za nie i zamiast spalić ich szczątki, postanowiliśmy je oczyścić. Ravi zalał miejsce ich spoczynku swoją anielską wodą. Po tym wykonaliśmy anonimowy telefon na policję, wyjaśniając im, że ‘’przypadkiem’’ załamała się podłoga, a pod nią znaleźliśmy ludzkie kości.
Poczuliśmy ulgę i słyszeliśmy szepczące głosy dziewczyn. Nie baliśmy się, nie musieliśmy. Do naszych uszu dochodziły słowa wielkiej wdzięczności. Tutaj również mimo wcześniejszej przygnębiającej atmosfery i gęstej ciemności, stało się jaśniej i o wiele przyjemniej. Swobodnie można było odetchnąć ciesząc się wreszcie uzyskaną wolnością przez te biedne dziewczyny. Chociaż tyle mogliśmy dla nich zrobić, ale i tak wiedziałem, że było to bardzo wiele, bo ciepło, które opatuliło zapewne każdego, jasno potwierdzało moje słowa.
— Jestem z was bardzo dumny, moi drodzy wybrańcy. — Głos miękki jak aksamit dobiegał za naszymi plecami. Odwróciliśmy się i ujrzeliśmy naszego uśmiechniętego od ucha do ucha anioła stróża. Jak zawsze ubrany był od stóp do głów na biało, jedynie płaszcz był w odcieniu jasnego kremu. Płowe włosy lekko powiewały na letnim wiaterku, a krystalicznie czyste oczy od zawsze kojarzące mi się z połyskującym w świetle słońca oceanem, patrzyły na nas z wielką dumą. — Z sukcesem zakończyliście swoją najtrudniejszą misję, z jaką przyszło wam się zmierzyć. Udowodniliście tym samym, że jesteście właściwie wybranymi przeze mnie ludźmi. — Podeszliśmy do niego i ukłoniliśmy się równiutko przed Rapahaelem. — Wasza moc osiągnęła szczyt swoich możliwości. Udoskonaliliście ją do granic, sprawiając, iż w sercu każdego z was zawitał brakujący wcześniej anielski element. Zawsze był w was ten pierwiastek, jednak był on ofiarowany wam przeze mnie, teraz bowiem wykształcił się w nieodłączną część waszej duszy, osobowości i charakteru.
Z opadniętymi szczenami wpatrywaliśmy się w naszego stróża.
— Czyli… — zaczął nieśmiało Ravi — chcesz nam powiedzieć, że w jakimś niewielkim procencie jesteśmy… Aniołami?
— Można tak to ująć. — Uśmiechnął się do niego, a my gapiliśmy się na siebie wciąż z tymi inteligentnymi minami wyrażającymi wielgachną radość i szok. — W zasadzie od zawsze nimi byliście, tyle, że ta część was rozwinęła się dopiero teraz, dzięki uwolnieniu tylu ludzkich dusz.
— Raaaaph! — Jackson wskoczył na niego oplatając go nogami i rękami. Tak jak ostatnio, nawet odrobinę nie ugiął się pod jego ciężarem. — A ja też jestem anioł? — Trzepotał rzęsami i wlepiał się w niego tymi swoimi wielkimi, szczenięcymi oczami.
— Jesteś człowiekiem o wielkim harcie ducha, odwadze i imponujących umiejętnościach. Twoja dobroć, serce wypełnione miłością i ciepłem oraz determinacja i siła są wybitne. — Objął go z nieschodzącym uśmiechem.
Jak zareagował Jackson?
Piskiem.
Trzeba dodać, że bardzo głośnym piskiem.
Tulił go tak mocno, że byłem naprawdę pod wielkim wrażeniem, iż Raph nie chce go z siebie zrzucić. Podziwiałem go za tę niesamowitą cierpliwość.
Ten obrazek rozśmieszył nas wszystkich, a fakt, że archanioł był z nas dumny i jeszcze uświadomił nas o naszej potędze sprawił, że euforii nie było końca…
0 komentarze:
Prześlij komentarz