Wolność Dusz, rozdział X

— W dzień teoretycznie nie powinno nam nic grozić, prawda? — zapytał Jackson z nutą niepewności w głosie.
— Teoretycznie. — Hoya nacisnął guziczek na pilocie do swojego fioletowego Mustanga. — Ale to coś, co zaatakowało was na cmentarzu, próbowało zrobić dzisiaj krzywdę JB przy śniadaniu. A zauważ, że było to przed południem. — Obaj wsiedli do samochodu.
— Czego ten upiór od nas chce? — Jackson wpatrywał się w urokliwy hotelik tak ładnie prezentujący się w słoneczny dzień.
— Wystraszyć — odpowiedział, ale zaraz pokręcił głową. — Nie, przegonić nas stąd. Im więcej wiemy, tym robi się niebezpieczniej. — Spojrzał w oczy przyjacielowi. — Każdy dodatkowy krok zbliżający nas do rozwiązania sprawy tych dziewcząt i tajemnic, jakie skrywa ta ziemia, stawia naszą ekipę w coraz gorszej sytuacji. Teraz w zasadzie jesteśmy po uszy w bagnie. — Włożył klucz do stacyjki, lecz go nie przekręcił.
— I to obrzydliwie gęstym i głębokim. — Wzdrygnął się jego kolega. Popatrzył na Hoyę. Zaniepokoił się. — Co jest?
— Ktoś nas obserwuje — powiedział cicho, niemal szeptem.
— Gdzie? Skąd? — Rozglądał się przestraszony.
   Hoya dyskretnie pokazał palcem na werandę hotelu. W zacienionym miejscu dostrzegli niewysoką, smukłą postać. Słabo było ją widać, ale jej spojrzenie przepełniała intensywność i wzbudzało w chłopakach wielki niepokój. Obaj momentalnie poczuli strach, nie pozwalający teraz na wyduszenie z siebie choćby jednego słowa.
  Ciemna postać przechyliła lekko głowę w bok i rozchyliła wargi, ukazując swój groteskowy, przerażający uśmiech pozbawiony kilku zębów i składający się jedynie z tych zniszczonych, poczerniałych przypominających okropne kły. Czarna sylwetka upiora pozwalała na manifestację wyraźnie zarysowanych pustych oczodołów na swej zniekształconej twarzy i ten pozbawiony wszelkiej wesołości uśmiech, przywodzący raczej na myśl wzbudzający trwogę grymas.
  Jackson usłyszał nagle charakterystyczny odgłos, kiedy człowiek wcześniej szarpany przez mdłości, mógłby lada chwila zwymiotować. Spojrzał na Hoyę, którym raz jeszcze szarpnęło i ku swojemu przerażeniu ujrzał jak z jego ust wypływa mnóstwo nagromadzonej krwi…
— Matko boska! — Wysiadł migiem z samochodu, dobiegł do drzwi kierowcy i pomógł wyjść dławiącemu się koledze na zewnątrz. — Boże, o Boże! — Panikował struchlały ze strachu, patrząc bezradnie na dosłownie kasłającego krwią Hoyę. — Ty pierdzielona, pieprzona łachudro! — wrzasnął ze łzami w oczach. — Jezu, Hoya! — Objął go i przymykał oczy na każde kaszlnięcie kolegi duszącego się przez dużą ilość gorącego, gęstego płynu w ustach.
— Co się dzieje?! — Gyu wyjrzał przez okno, a zaraz przy nim znaleźli się JB i Mark. — Hoya! — wrzasnął i siarczyście przeklinając, zerwał się do biegu i blady jak ściana gnał co sił w nogach przez korytarz, schody, nie zważając w tej chwili, czy się przewróci czy nie. Liczyło się tylko jak najszybsze dotarcie do zaatakowanego przez upiora przyjaciela.
— Co się stało?! — JB przerażony podbiegł do Jacksona.
— Ten potwór stał na werandzie! Gapił się na nas i wtedy Hoya… On… O Boże! — Złapał się za głowę.
   Sunggyu objął z troską kolegę.
— Szlag. Stary, wytrzymasz — Z ulgą dostrzegł, że ten potworny kaszel dobiega końca.
— Zniknęło. — Usłyszeli Marka. — Jeszcze gdy wybiegaliśmy, coś widziałem kątem oka, ale teraz już zniknęło.
— Przestraszyło się, albo stwierdziło, że wystarczy pokazu — syknął JB, tuląc do siebie trzęsącego się Jacksona.
— O ja żesz pierniczę… — Odetchnęli, słysząc wykończony głos Hoyi.
— Jezusie, to była twoja krew? — Gyu był tak przejęty jego stanem, że zbladł jeszcze bardziej.
— Nie… nie sądzę — odparł, niemiłosiernie kaszląc. — Ale mnie kuźwa gardło boli. — Wyprostował się obejmowany przez Sunggyu.
— Chyba nigdy tak się o niego nie bałem. — Wciąż zszokowany, przytulił go i poklepał lekko po plecach. — To było okropne.
— A ja nigdy nie widziałem Gyu w takim stanie — dodał Mark z oczami jak pięć złotych.
— Uderzyła w czuły punkt gościa, którego nie jest wcale tak łatwo wystraszyć — powiedział JB, poprawiając czapkę Jacksonowi.
— To coś wyraźnie tego chce. Osłabić nas — zauważył Mark. — Nie możemy okazywać słabości ani strachu. Wiem, że to trudne, ale musimy być silni.
— Postaramy się — wychrypiał Hoya.
— Na pewno chcesz jechać? Dasz radę? — pytał Sunggyu.
— Z ochotą się stąd zabiorę choćby miało to trwać tylko godzinę — odparł z pewnością siebie.
— Jasne, ale kurde uważaj na siebie. Jackson, miej go na oku, bo jeden zawał na dzień zdecydowanie mi wystarczy. — Odetchnął wysokim głosikiem trzymając rękę na piersi.
— Pewnie, stary. — Podbiegł do Hoyi i pełen ulgi musiał go przytulić chociaż na te parę sekund.

* * *

   Patrzyliśmy jak odjeżdżali, co chwilę nerwowo rozglądając się na wszystkie strony. To nie była już zwyczajna manifestacja obecności a fizycznie wyrządzona krzywda, której osobiście dopuściło się to straszydło. Zaczynaliśmy się naprawdę bać, bo siła z jaką przyszło nam walczyć, wzbudzała w nas coraz większy niepokój i zgrozę. Nie mieliśmy pojęcia, co jeszcze potrafiło to coś, ale ten numer z krwią był wystarczającym dowodem na to, iż mamy do czynienia z potworem.

    Wieczór.
   Jacksona i Hoyi nie było ponad dwie godziny, ale wcale nikogo to nie zdziwiło, a wręcz ucieszyło, że chociaż oni mogli odpocząć od tego całego szaleństwa.
   Hyunwoo obudził się około 18, czyli jakąś godzinę temu. Eunji z Gyu przynieśli mu coś ciepłego do jedzenia, picia i poinformowali, czego dowiedzieli się od Marka oraz, co czeka Hyunwoo w najbliższej przyszłości. Mianowicie, w towarzystwie Sunggyu będzie spacerować po hotelu dotykając ścian, mebli i czego tylko zapragnie. Być może dzięki temu, trafi w końcu na coś, co wywoła jakąś wizję pozwalającą zajrzeć mu w przeszłość.
   Z Jacksonem, Markiem i Jiyeon, wychodziliśmy właśnie z jadalni po skończonej, pysznej kolacji pokrzepiającej chociaż przez półgodzinny nasze cierpiące dusze. Vixxy zamierzali jeszcze zostać nieco dłużej w towarzystwie Infinitów i Eunji, która chyba najbardziej, jak zauważyłem, upodobała sobie ich towarzystwo. Widziałem, że świetnie się dogadują, jednak to z Gyu złapała zdecydowanie najlepszy kontakt. Niesamowicie uzupełniali się charakterami. Ona łagodziła jego czasem zbyt przesadnie ognisty temperament, on dodawał jej siły i pewności siebie, której czasem niestety mogło jej zabraknąć, tym bardziej w obecnej sytuacji. I nie, nie mam na myśli czegoś jakże epickiego, ocierającego się o wybitny, piękny romantyzm… Gyu palnął jakąś głupotę i od razu było jej lepiej. To taki jego sposób na podbudowanie czyjejś sypiącej się siły. Zawsze wiedział, co powiedzieć, żeby rozbawić człowieka. Taki już był.
   Tymczasem Hyunwoo siedział w pokoju zabezpieczony usypanym kręgiem z soli wokół swojego łóżka. A w razie, jakby działo się coś niepożądanego, miał zaalarmować nas krzykiem zdzierającym gardło.
   Gdy mijaliśmy pokój o otwartych, dwuskrzydłowych drzwiach, Jackson nagle przystanął, z zaciekawieniem zaglądając do środka. Było to pomieszczenie dla ludzi szukających relaksu i świętego spokoju. Mogłeś w nim w ciszy poczytać książkę w wygodnym fotelu, zagrać w bilard czy pograć w planszówkę czy karty przy stoliku stojącym pod jedynym oknem w pokoju. Gdy przyjaciel wciąż zapuszczał żurawia, wyraźnie szukając czegoś wzrokiem, Mark zapytał:
— O co chodzi? — Już wszystkich frapowało, czego on tak namiętnie próbuje znaleźć.
— Chodźcie. — Machnął do nas ręką z błyskiem w oku. Potruchtał pod sam elegancki, niewielki i bardzo stary kominek. Dzięki pracownikom, ich trosce, aby hotel był czysty, zadbany i nie stracił dawnego klimatu, kominek zachował się naprawdę dobrze. Zapewne był też lekko odnowiony, ale jego wygląd od razu przywodził na myśl XIX wiek.
   Jackson nachylił się i sięgnął po dwa pogrzebacze, z dumą nam je pokazując.
— Potrzebowaliśmy jakiejś broni z żelaza i oto jest!
— Ty to masz łeb nie od parady — powiedziałem ze szczerym podziwem, biorąc jeden z pogrzebaczy do ręki. Zważyłem go w dłoni, chwyciłem pewnie i wysunąłem w ciosie, gwałtownie przed siebie, jakbym dzierżył najlepszy miecz. — Tego nam było trzeba. — Uśmiechnąłem się, gdy nagle Jackson z profesjonalną postawą, prawdziwego szermierza, naparł na mnie ze swoim pogrzebaczem. Instynktownie, lekko zaskoczony, cofnąłem się, ale po pokoju i tak rozszedł się metaliczny dźwięk zderzających się ze sobą „mieczy”.
— Jeden-zero. — Podniósł dwa razy brwi z cwanym uśmiechem, a gdy ujrzał moją zaskoczoną minę, parsknął śmiechem, klepiąc mnie po plecach. Sam się roześmiałem wyobrażając sobie, jak musiałem wyglądać.
— A nie kapną się, że ich nie ma? — zapytała Jiyeon, sprowadzając nas na ziemię. — I jak chcesz je wynieść, żeby nikt nie zauważył? Ciągle ktoś się tutaj kręci. — Spojrzała za siebie w momencie, kiedy dwoje gości z innego pokoju, pochłonięci rozmową, wyszli z jadalni i na całe nasze szczęście, powędrowali prosto na piętro.
— Iii tam. — Jackson w pełni wyluzowany machnął ręką. — Kochana, bez stresu. Mamy lato, nie? To po co im pogrzebacze? Po wszystkim odniosę je na miejsce i po sprawie. Nam to bardziej potrzebne niż im. — Pokiwał głową pewny swych słów i zaraz dodał: — A jak je wyniosę? Proste. Mam dwa rękawy, prawda? — Pomachał jej nieco przydługimi rękawami tuż przy twarzy, sprawiając rozbawienie całej naszej trójki. — Jeden pogrzebacz pójdzie w jeden rękawek, a drugi w drugi i gotowe. — Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
   Yeoni aż się roześmiała i pogłaskała go po głowie.
— Zdolna, cwana bestia.
— Się wie. — Puścił jej oczko, wsunął żelastwa do ubrania, po czym spojrzał na nas. — Spieprzamy na górę?
— Tak, nie wykonuj gwałtownych ruchów — poradził Mark.
   Ruszyliśmy przez hol nieco zesztywniali, choć staraliśmy się zachowywać w miarę naturalnie. Posłaliśmy grzeczne uśmiechy recepcjoniście, aczkolwiek widziałem, że Jackson pragnął mu jeszcze pomachać, ale na szczęście w porę zreflektował się, że nieco dziwnie mógłby wyglądać. Sprawnie pokonaliśmy schody i z ulgą znaleźliśmy się w korytarzu. Poza Hyunwoo, który akurat szedł w naszą stronę, nie było nikogo.
— Cześć wam. — Uśmiechnął się.
— Hail Hitler. — Jackson wysoko uniósł sztywną rękę z wyprostowanymi palcami u dłoni. Wszyscy przez niego parsknęliśmy śmiechem.
— Mamy broń — poinformowała go Jiyeon.
— Jaką bro… A. — uciął nagle, gdy kolega wysunął nieco pogrzebacz.
— Jeden będzie dla nas, drugi dla was, Hyunwoo. — Po chwili Mark spojrzał na Jiyeon. — W razie czego, możecie spać tak jak parę dni temu. Eunji u nas, a ty u JB i reszty. To nie będzie żaden problem. — Położył jej rękę na ramieniu, na co Yeoni w odpowiedzi pokiwała głową na znak, że zrozumiała. Po tym wszyscy poszliśmy do mojego pokoju.
   Pogrzebacze schowaliśmy za łóżkiem. Z Gyu uzgodniliśmy, który czekał na nas z Eunji, akurat kompletnie skupiony na ożywionej rozmowie z nią, że będzie chodził z Hyunwoo po hotelu późnym wieczorem. Niby wcześniej o tym wiedział, ale jak to on, musiał trochę pomarudzić. Długo nie musieliśmy tego słuchać, bo Eunnie uspokoiła go i zajęła kolejnym niesamowicie interesującym go tematem. 
 
 * * *

  Hyunwoo sprawdził już schody na górę, pokój przeznaczony do relaksu, który na szczęście o tej porze był pusty, dyskretnie zbadali też jadalnię, lecz bez skutku. Wizje nie przychodziły.
— A może już mi przeszło? — spytał ze strachem.
— Jak? — Zdziwiony Sunggyu spojrzał na kolegę. — To chyba tak nie znika. Jesteś medium i kropka, po prostu nie trafiliśmy w odpowiednie miejsce, gdzie mógłbyś coś zobaczyć.
— No sam nie wiem — odparł z powątpiewaniem. — Przez te przeżycia z rana, mogło coś mi się tam popsuć. — Popukał się wymownie w głowę.
— Eee tam, marudzisz.— Machnął ręką Gyu. — Sprawdźmy korytarz. — Przeszli na parter, gdzie było zaledwie kilka pokoi. Znajdowali się tuż pod swoim piętrem. — W sumie nigdy tutaj nie byliśmy, bo nie było powodów, żeby tutaj łazić, ale teraz jak wiesz… — sugestywnie na niego spojrzał.
— Tak, wiem. Biorę się do roboty. — Zakasał rękawy i zaczął swoje poszukiwania. Dotykał ścian, starych obrazów w złotych, zdobionych ramach, oświetlanych przez stylowe kinkiety, których również nie ominęło „badanie”. Przy każdej z tych rzeczy, na chwilę przystawał, przymykał oczy i czekał na wizję.
— No i? — spytał go, gdy byli już przy końcu korytarza.
— Nic, zero, null — odparł Hyunwoo, ciężko wzdychając.
— Niech to! Gdzieś tu coś musi być… — Rozejrzał się wokół zdenerwowany.
   Tymczasem zza rogu już od dłuższej chwili ich poczynania obserwował recepcjonista. Wracał właśnie z biura dyrekcji hotelu, gdy natknął się na tych dwóch Koreańczyków. Nie rozumiał, co mówili, ale wiedział, że to, co robili, musi być dla nich ważne. Tylko co oni właściwie wyprawiali? Dlaczego jeden z nich ciągle czegoś dotykał? O co mogło chodzić? Zafrapowany ich niecodziennym zachowaniem, postanowił jeszcze chwilę na nich popatrzeć.
— Nie, to bez sensu — jęknął Hyunwoo. — Nic nie widzę!
— Ty, a może ten kaloryfer. — Gyu przechylił głowę, przyglądając się niewielkiemu kaloryferowi pod oknem.
— No dobra, sprawdźmy go. — Zrezygnowany Hyunwoo podszedł do niego.
   Przyczajony recepcjonista postanowił podejść nieco bliżej, gdyż to, czym się teraz zajmowali, było jeszcze bardziej intrygujące. Bezszelestnie się zbliżając, dostrzegł jak jeden z nich kładzie obie dłonie na kaloryferze i zamyka oczy.
— What the… — szepnął doprawdy szczerze zdziwiony.
   Ten drugi co jakiś czas o coś pytał tego z zamkniętymi oczami. Mężczyzna żałował, że ich nie rozumiał. W ostatnich dniach widział parę niepokojących, niespotykanych sytuacji z głównym udziałem azjatyckich gości. To było szczególnie zastanawiające, dlatego z rozdziawionymi ustami i z wyciągniętą szyją, wciąż się zbliżał.
   Nagle stanął. Przecież za parę minut zaczynał się jego dyżur, a on zachowywał się jak zafascynowane dziecko. Poprawił marynarkę, oczywiście wciąż obserwując tych dwóch chłopaków.
   Gyu kątem oka dostrzegł jego postać. Drgnął, wyprostował się jak struna, wyszczerzył zęby w uśmiechu, po czym elegancko się ukłonił. — Dzień dobry! — Szturchnął skupionego na kaloryferze Hyunwoo, który mimo lekkiej konsternacji, na widok nieplanowanego świadka ich mediumicznych poszukiwań, szeroko się uśmiechnął, skłonił głęboko i również uprzejmie przywitał recepcjonistę.
— A…a… Dzień dobry. — Skłonił się nerwowo mężczyzna, po czym na pięcie się odwrócił i żwawym krokiem opuścił korytarz.
— No pięknie! — Zdenerwował się Sunggyu. — Że też akurat musiał na nas wpaść.
— Wziął nas za kompletnych idiotów. — Pokręcił głową Hyunwoo.
— Wiał aż się za nim kurzyło — zaśmiał się Gyu. — I w sumie mu się nie dziwię.
— Musiałem bardzo inteligentnie wyglądać z tym kaloryferem. — Obaj wybuchli śmiechem.
— A chociaż coś zobaczyłeś? — spytał po chwili. — Nie, nawet żadnego przebłysku. Totalnie nic. — Ręce mu opadły. — Chodźmy stąd, nic tu po nas.

0 komentarze:

Prześlij komentarz