Wolność Dusz, rozdział VII

  Siedziałem obok Marka i patrzyłem zafrapowany jak w innym telefonie uruchamia aplikację do tłumaczenia nagranych słów lekarza. Blisko usiadł również Hyunwoo a na drugim łóżku Ravi, Gyu i Binnie również czekali, aż usłyszymy, jak elektroniczny głos powie po koreańsku, co za wiadomość przekazał nam duch.
— „Nie chciałem i nie chcę tego robić, ale jestem zmuszany. Nie mam spokoju nawet po śmierci.”— I tyle… Niewiele, ale wystarczyło, by wszyscy poczuli paskudne ciarki.
— To wszystko. — Westchnął Mark i na prośbę Raviego, raz jeszcze odtworzył przetłumaczony tekst. — O co tutaj właściwie chodzi? — zapytał po chwili patrząc na nas bezradnie.
— Dobre pytanie. — Hyunwoo jeszcze dłuższy moment się nad tym zastanawiał, ale w końcu tylko wzruszył ramionami. — Na tę chwilę jestem tak samo mądry, jak byłem tego popołudnia. Nic z tego nie rozumiem i proponuję zastanowić się nad tym jutro przy albo po śniadaniu. — Ziewnął, a ja razem z nim i to znowu tak szeroko, że cała twarz mnie zabolała. 
— Zgadzam się. — Wstałem i machnąłem ręką do Gyu. — Idziemy do siebie, bo obaj zapewne wyglądamy jak żywe trupy… Dobranoc, chłopaki. — Poklepałem Marka po plecach i wykończony wróciłem do cichego, ciemnego pokoju, w którym Hoya wraz z Jacksonem mieli święty spokój i spali w najlepsze już od kilku godzin…

   Po dość obfitym, pożywnym śniadanku, gdy cała ekipa była obeznana w obecnej sytuacji, klasycznie zebraliśmy się w naszym „centrum dowodzenia” i podjęliśmy dyskusję dotyczącą ducha lekarza.
— Czyli ktoś kazał mu porywać te dziewczęta — powiedziała ze smutkiem Eunji. — Jego dusza błąka się tutaj wciąż zmuszana do powtarzania tych okropnych czynów.
— Właśnie… a my mieliśmy go za potwora, a tu proszę. Okazało się, że chłop robił wszystko wbrew swej woli. — Yeoni złożyła ręce na piersi. — To okropne i niesprawiedliwe…
— Dlatego teraz musimy mu pomóc — podsumował z mocą Ravi. — Sam nic nie może zrobić, ale my możemy sprawić, aby wreszcie zaznał upragnionego spokoju. Zasługuje na to. — Każdy zgodnie pokiwał głową.
— To czas chyba przejść się na ten cmentarz, nie sądzicie? — zapytał Jackson. — Wiecie, w necie pisało, że trzeba sfajczyć kości, a potem, żeby to tak tragicznie nie wyglądało, postawimy mu jakieś ładne znicze, kwiaty i wszystko będzie cacy.
— Jasne, ale to chyba lepiej w nocy. — Hoya oparł się na jego ramieniu. — Bo jak ktoś zobaczy bandę Azjatów kopiącą na cmentarzu, to kurde areszt murowany.
— A pan Park by się zdziwił. — Binnie parsknął takim śmiechem, że wszyscy teraz śmiejąc się, wyobraziliśmy sobie szefa JYP w tej doprawdy dziwnej sytuacji. Nawet nie wiem, jakby zareagował gdyby dowiedział się, że jego chłopaki wykopują grób faceta żyjącego w XIX wieku i mało tego! Mieli zamiar jeszcze spalić jego szczątki i obsypać solą i wmówić jemu oraz sobie, że to dla uwolnienia jego zbłąkanej duszy… Chyba zamknąłby nas w jakimś przytulnym psychiatryku.
   Dziewczyny nie spytały, kim jest właściwie ten pan Park, ale zapewne domyśliły się, że to nasz szef i na bank nie przeszłoby im przez myśl, że jest głową jednej z największych wytwórni w Korei. Nie wiedziały, kim jesteśmy i w sumie byłem ciekaw ich reakcji gdyby gdzieś zobaczyły albo jakiś plakat, albo chociażby teledysk… Mogłoby być zabawnie oglądać ich szok.
— Najpierw musimy dowiedzieć się, gdzie właściwie leży nasz lekarz i na jakim cmentarzu — zauważył Hoya. — Mark, poszperasz w necie?
— Jasne, stary. Robi się. — Zasalutował i wziął się do roboty.
— Kto będzie kopać i fajczyć? — Jackson miał na twarzy teraz tak rozbrajający grymas, że przez niego za nic nie mogłem utrzymać powagi.
— Proponuję papier, kamień i nożyce. — Pstryknął palcami Binnie. W zasadzie było to teraz najlepsze wyjście z tej sytuacji i na pewno najbardziej sprawiedliwe. Nikt z własnej woli nie chciałby tego robić za żadne skarby świata…
   Bez dziewczyn i Marka szczęściarza, ustawiliśmy się w kole. Wystawiliśmy ręce, długo wahając się rozpocząć tę mogącą przynieść krzyki oburzenia, płacz i zgrzytanie zębów niepozorną zabawę. Głęboko odetchnęliśmy i równocześnie zagraliśmy o życie.
   Bez wrzasków się nie obeszło… bez nerwów również oraz bez błagania o powtórkę. Miały iść cztery osoby.
   Hyunwoo, Binnie i Hoya obejmowali się, skakali i wiwatowali, podczas gdy nasza czwórka popadała na łóżka, podłogę, lamentując jak potępione dusze.
— Za co?! — Gyu wyrzucił ręce do góry. — No, za co, ja się pytam?! Kogo zabiłem w poprzednim życiu?!
— Chcę do mamy… — Jackson turlał się po łóżku. — Przecież ja tam umrę!
— Było w domu siedzieć. — Ravi siedział ze spuszczoną głową, a ja?
   Ja sobie z kolei trochę pokrzyczałem, pokopałem parę rzeczy i dopiero wtedy padłem zmęczony na swoje łóżko. Miałem wykopywać nieboszczyka! Jezu Chryste… telepałem się na samą myśl o tym mogącym przyprawić mnie o mdłości zjawisku.
— No to niezła kicha. — Tak Mark podsumował ten obraz nędzy i rozpaczy. — Ale jeśli was to interesuje, znalazłem cmentarz, na którym spędzicie dzisiaj nockę. — Wyszczerzył się i oddał mi szybko laptopa, gdy zbliżyłem się, żeby zobaczyć, gdzie stracę dzisiaj swoją psychikę.
— Wolę zachować bezpieczną odległość, gdy jest w takim stanie. — Usiadł przy uchachanym Binnim. Zmierzyłem go i tych śmiesznych zwycięzców wzrokiem na miarę seryjnego, zimnego mordercy.
   A więc tam mieliśmy udać się tej upiornej nocy... Notre Dame Cemetery będzie prześladować mnie do końca życia, jak kocham zdrowie, będzie nawiedzać mnie w najgorszych koszmarach…
   Dostrzegłem kątem oka, jak Eunji siada obok leżącego bez życia, kompletnie sflaczałego Gyu i głaska go uspokajająco po przedramieniu. Pocieszała go z uśmiechem na twarzy. Dzięki niej mój przyjaciel znacznie się rozpogodził i chyba przestał nawet myśleć o tym okropnym cmentarzu.
   Wklepałem w Google mapę dojazdu, żeby rozeznać się jak mogliśmy tam dotrzeć i jakiej długości była trasa. Właśnie wpisywałem, co trzeba, gdy nagle Yeoni usiadła obok mnie.
— Bez nerwów. Szybko się z tym uwiniecie i nim się obejrzysz, będziecie z powrotem w hotelu. — Szturchnęła mnie, próbując nieco rozluźnić.
— Tylko o tym marzę. — Spojrzałem na nią. — Już wolę to mieć za sobą. — Wzdrygnąłem się.
— Z taką ekipą, uporacie się z tym raz dwa. — Objęła mnie i pomasowała krzepiąco po ramieniu.
— Dzięki za wiarę. — Westchnąłem, starając się nie myśleć teraz o nocnej przygodzie.
— Może pooglądam sobie zdjęcia jakichś trupów przed wyjazdem? Żeby się zahartować — dodał Jackson, gdy Ravi patrzył na niego wybałuszonymi oczami.
— I myślisz, że to ci pomoże? — spytał z politowaniem.
— A chcesz się założyć?! Muszę być twardy i przygotowany. — Z pewnością siebie chwycił za telefon, wpisał chyba to, o czym przed chwilą mówił i… skończyło się dzikim wrzaskiem i fruwającą komórką przez pół pokoju. Na całe szczęście wylądowała miękko na innym łóżku.
— Pomogło? — Uniósł brew Ravi.
— Jak cholera. — Pokiwał szybko głową. Przełknął ślinę i przytulił się do niego straumatyzowany z nieobecnym wzrokiem. Ravicz tylko głęboko odetchnął, klepiąc go po plecach, powiedział Hoyi by wyszedł z wyszukiwarki Jacksona, by ten przypadkiem znowu nie dostał jakiegoś ataku. W jego przypadku, szczególnie trzeba zapobiegać takim ewentualnościom.

   Gdy w końcu mój przyjaciel z zespołu doszedł do siebie, a ja wraz z pozostałymi pogodziliśmy się z tym jakże okrutnym losem, postanowiliśmy, że najlepiej będzie jeśli jeszcze za dnia pojedziemy na cmentarz i poszukamy na spokojnie grobu naszego lekarza. Przecież nie mogliśmy robić tego nocą na wariata, bo znając nas jeszcze rozkopalibyśmy nagrobek nie tego gościa…
   Najgorszy był jednak fakt, że cmentarz był ogromny i bardzo rozległy. Podobno jeden z największych i najstarszych w Ottawie, a może i w całej Kanadzie. Na szczęście w jakimś artykule dowiedziałem się, gdzie znajduje się jego najstarsza część i gdzie najprawdopodobniej leży McCay. We czwórkę poszło nam bardzo sprawnie, a dzięki bystremu oku Ravicza, znaleźliśmy miejsce spoczynku mężczyzny szybciej niż przypuszczaliśmy.
   Stanęliśmy przy niszczejącym, potwornie starym i zapuszczonym grobie zapomnianym przez Boga i ludzi.
   Rozejrzałem się naokoło i stwierdziłem, że było tutaj nieprzyjemnie za dnia, a o ciary przyprawiała mnie myśl o spacerowaniu tutaj w środku nocy. Nie wiem, jak szybko nam to pójdzie, ale wszyscy modliliśmy się o błyskawiczny sukces…
— Trzeba kupić łopaty — odezwał się nagle Gyu po długiej, niezmąconej niczym ciszy. Trzymał ręce w kieszeniach spodni i widziałem po nim, że był wyraźnie spięty, choć starał się tego po sobie nie pokazywać.
— I jakieś lampy, żebyśmy widzieli co robimy — dodał Jackson.
— Przecież ja mogę wam robić za lampę — odparłem zdziwiony.
— Stary. — Objął mnie Jackson. — Już i tak będziemy zwracać na siebie uwagę, więc lepiej zostańmy przy ludzkich sposobach. Zresztą, chyba pamiętasz, co mówił Raph? — Spojrzał z lekkim uśmiechem, a ja tylko smętnie kiwnąłem głową.
— Tak to wzięłoby się Hoyę. On ekspresowo dostałby się do trumny dzięki tej swojej mocy, Gyu by tylko podpalił a ja bym świecił i wszystko poszłoby gładko, sprawnie i bez nerwów — Machnąłem rękami bezsilnie wciąż rozzłoszczony całą tą sytuacją.
— Fakt — przytaknął Gyu. — Jednak potem Raphael wezwałby nas do siebie na dywanik, a ja z aniołami, a nawet archaniołami, wolałbym nie zadzierać. — Wzdrygnął się. — Nigdy go nie zawiedliśmy i niech tak pozostanie.
— To w końcu nasz stróż, nie da nas skrzywdzić — stwierdził Ravi. — Taką mam przynajmniej nadzieję. — Roześmiał się dość nerwowo.
— Raph jest równy — powiedział z mocą Jackson. — On w nas wierzy, więc pracujmy ciężko. — Na ten tekst wszyscy parsknęliśmy śmiechem.
   Mazdą Raviego pojechaliśmy na małe zakupy do kilku sklepów. Widział, że jestem w stanie „lekkiego” zdenerwowania, więc zaoferował się, że zabierze nas swoim autem. Wolał nie poświęcać mi swojego życia, bo co jak co, ale on w przeciwieństwie do mnie, szybko się uspokoił a ja? No cóż, zostawię to lepiej bez komentarza…

0 komentarze:

Prześlij komentarz