Wolność Dusz, rozdział XIII


  Wpół do pierwszej wyruszyliśmy na naszą nocną eskapadę. Całą czwórką szliśmy powoli przez korytarz, który zazwyczaj krótki, teraz mógłby się dla mnie ciągnąć w nieskończoność. Sprzeczne, kłócące się sobą myśli toczyły ze sobą zacięty bój w moim umyśle. Jedna ze stron wyrażała szczery, naprawdę duży strach przed tym, co może nas spotkać w piwnicy. Czego możemy być w niej świadkami, co jeszcze szykuje dla nas demon. Druga ponaglała, dodawała odwagi i uzmysławiała, że im szybciej, tym lepiej. Uświadamiała, iż przecież jestem we władaniu mocy, której szczególnie obawia się ten potwór. Mieliśmy dzięki temu przewagę nad nim, to była jak dodatkowa broń. Kiedy kończy ci się amunicja, sięgasz po nóż i godzisz jego ostrzem swojego przeciwnika. Tak chciałem ją traktować, i taka idea doprawdy przypadła mi do gustu. Zacisnąłem pięści, odetchnąłem głęboko i przyspieszyłem kroku.
   W zasadzie piwnice od zawsze kojarzyły się ludziom z miejscami, w których nie czuli się swobodnie ani w których nie mogliby spędzić za dużo czasu. Wzbudzały w człowieku lęk, jeżeli nie jakiś większy strach, to przynajmniej lekką niepewność. Schodzisz do niej, robisz, co masz do zrobienia i spieprzasz do bezpiecznego domku, z dala od piwnicznych, przeważnie wyimaginowanych potworów.
   Tyle, że w naszej sytuacji sprawa miała się zgoła inaczej. My byliśmy narażeni na spotkanie prawdziwego stwora, który nie dość, że był odrażający, obrzydliwy i koszmarnie przerażający, to jeszcze władał niebotycznie wielką siłą, mogącą wyrządzić poważne uszczerbki na zdrowiu.
   Raph, wiem, że to twoja sprawka. Wiem, że specjalnie nas tutaj sprowadziłeś, ale cholera chyba mimo wszystko wolałem wampiry. One były przynajmniej namacalne, szkaradne, to fakt, ale głupie. Kierowały się pierwotnym instynktem zaspokajania typowej potrzeby, jakim był głód. Broniły swojego terytorium, potrafiły zrobić krzywdę, ale odnosiłem wrażenie, że moc, jaką posiadały, była mniejsza od demonicznej i nie niosła takiego zniszczenia. Nie rujnowały psychiki poprzez wkradanie się do snów śpiącego człowieka, nie wywoływały potwornych, trwożnych wizji, nie potrafiły być niewidzialne… Także, hm, punkt dla demonów.
   Zeszliśmy ostrożnie po schodach, ale musiałem gwałtownie zatrzymać się z wyciągniętymi rękami na boki, żeby powstrzymać swoich kolegów.
— Szlag — szepnąłem.
— O nie — jęknął Mark. — Gościu ma wyborne wyczucie czasu.
   Wpadliśmy akurat na moment, gdy uśmiechnięty od ucha do ucha młody facet meldował się w naszym hotelu, co chwilę prawiąc przy tym komplementy na temat tego miejsca. Zachwycał się, namiętnie przy tym gestykulując. Kurde, gdybyś wiedział, co tutaj jest jakże oryginalną atrakcją dla ludzi o mocnych nerwach, to byś przestał się tak podniecać…
   Na szczęście nie mógł nas zobaczyć dzięki jednemu z dość szerokich filarów stojących po obu stronach schodów.
— Żeby tylko nie dostał pokoju na naszym piętrze — przestraszył się Hyunwoo.
— W razie czego będziemy udawać, że idziemy do siebie — uspokoił go Hoya. — Będę miał na niego oko. Dowiem się, czy i gdzie idzie. — Zszedł na sam dół i wychylał się zza filara, ale na tyle, żeby nie zostać zauważonym. My na wszelki wypadek wróciliśmy na górę, stanęliśmy pod ścianą i oczekiwaliśmy na naszego przyjaciela, z chwili na chwilę coraz bardziej się denerwując. Dobrze, że było tak późno, bo przynajmniej żaden z gości nie powinien już nigdzie wychodzić. Zapewne wszyscy spali, o czym świadczyła niczym niezmącona cisza, której nie zamierzaliśmy w żaden sposób zakłócać. Wierciliśmy się w miejscu, patrzyliśmy po sobie i na schody, nieźle się przy tym stresując.
— Boże… — Usłyszeliśmy nagle ciężki oddech Hoyi. Doszedł do nas i kontynuował: — Myślałem, że tam jajo zniosę. Gadali i gadali, ale w końcu poszedł. Ma pokój na parterze.
   Głośne westchnienie ulgi rozeszło się po korytarzu z doskonałym synchronem trzech osób.
— Teraz możemy ruszać dalej, tylko ostrożnie. Schodzimy po schodach gęsiego. Trzymajmy się lewej strony, potem chowamy się za filarem. — Hoya mówił cicho, a my z uwagą go słuchaliśmy. — Po drugiej stronie holu jest wnęka z drzwiami do piwnicy, do której przelecimy na kucaka. Musimy przejść koło recepcji, ale widziałem, że światła tam są już przygaszone, więc tym lepiej dla nas. Powinno się udać. — Złożył dłonie i wysunął przed siebie prostując u nich palce, klasnął i pokazał nam kciuk w górę, sygnalizując w ten sposób, że czas ruszać. Poszedł pierwszy, za nim Mark, potem Hyunwoo i na końcu ja.
   Bezszelestnie udało nam się pokonać całe schody, teraz będąc już za lewym filarem. Czekała nas najtrudniejsza część tej operacji. Musieliśmy wybrać odpowiedni moment, aby niezauważenie przedostać się na drugą stronę. Przylgnęliśmy zatem do filara i czujnie obserwowaliśmy recepcjonistę. Widzieliśmy, że wypełniał jakieś papiery, a twarzą był zwrócony w stronę holu. Pracował w skupieniu, jednak gdyby podniósł wzrok, ujrzałby dość niecodzienny widok — cztery głowy, jedna nad drugą, a wszystkie ze wzrokiem skierowanym prosto na niego.
   Recepcjonista skończył pisać, zamknął księgę gości, pozbierał resztę papierów i podszedł do szafy w głębi recepcji.
— Teraz — szepnąłem.
   Hoya pochylony błyskawicznie przemknął do kontuaru. Ukucnął, przylgnął do niego plecami i czekał na znak od nas, czy może iść dalej. Widziałem, że recepcjonista wciąż stoi tyłem do holu, dlatego szybkim gestem dłoni dałem mu znać, żeby ruszał.
   W kucki przedostał się na drugą stronę. Gdy znalazł się we wnęce, pokazał, że wszystko jest OK. unosząc kciuk do góry.
   Zauważyłem, że recepcjonista zamknął szafę i wrócił na swoje miejsce. Jakiś przedmiot nagle spadł mu na podłogę. Mężczyzna schylił się, aby go podnieść i w tym właśnie momencie Hyunwoo wyskoczył zza filara i podbiegł do kontuaru. Recepcjonista położył długopis na blacie, po czym poszedł do półki z kluczami. Kiwnąłem głową, dając znak koledze, żeby ruszał dalej. Przemknął w try miga na drugą stronę, stojąc teraz bezpieczny obok Hoyi.
   Poklepałem Marka po plecach, żeby teraz on gnał do pozostałych. Widzieliśmy, że recepcjonista jeszcze chwilę krzątał się przy biurku, po czym wreszcie wstał i poszedł na tyły. Do naszych uszu doszedł dźwięk brzęku szkła, a po chwili jakiś szelest. Mark wykorzystał tę okazję i pognał do kontuaru. Przylgnął, opierając się o niego plecami. Tyle, że zrobił to zbyt gwałtownie, bo pogrzebacz, który trzymał w dłoni uderzył o drewnianą ściankę lady. Zamarł, ja też. Łoskot był dość donośny i usłyszał go również mężczyzna w recepcji. Schowałem się prędko, ale musiałem choć lekko się wychylić, żeby śledzić poczynania faceta. Podszedł, zaskoczony niespodziewanym hałasem do lady, a cała nasza paczka wstrzymała oddech. Boże, tylko nie zauważ go, błagam… Modliłem się w duchu, żeby Mark pozostał przez gościa niedostrzeżony. Mój kolega także się potwornie stresował, bo przytulił się do ścianki jeszcze bardziej. Widziałem, jak poruszał ustami bezgłośnie prosząc o litość…
   Gość omiótł wzrokiem hol, a następnie wychylił się za ladę. Widziałem, jak przyjaciel skulił się, mocno obejmując rękami nogi. Żelazny sprawca zbrodni leżał tuż obok. Recepcjonista natomiast jeszcze chwilę nasłuchiwał, aż wreszcie pokręcił tylko głową i wrócił na zaplecze. Boże, co za ulga. Mark migiem pozbierał się i czmychnął prosto do wnęki, gdzie czekali już na niego Hoya z Hyunwoo.
   Teraz nadeszła moja kolej. Miałem najtrudniej, bo nikt mnie nie asekurował, ale nie chciałem w takiej stresującej sytuacji zostawiać Marka. Poradzę sobie. Muszę…
   Wychyliłem się po wzięciu kilku oddechów i zauważyłem, że facet wciąż krzątał się z tyłu, więc miałem teraz swoją szansę. Wyszedłem akurat zza filara, aby podbiec do kontuaru, ale wtedy ni z tego, ni z owego, mężczyzna pojawił się z czajnikiem w ręce w samym środku recepcji. O shit! Cofnąłem się prędko i z walącym sercem czekałem na kolejną okazję. Wtem usłyszałem, jak gość wychodzi zza tej pieruńskiej lady! Cholera, gdzie on teraz sobie spacery urządzał?
   Przylgnąłem do filara, przełykając ślinę i nasłuchiwałem, z której strony podejdzie recepcjonista. Patrzyłem to na prawo, to na lewo, pełen obaw, jakby facet mógłby wyrządzić mi nie wiadomo jak wielką krzywdę. Usłyszałem kroki zbliżające się od prawej strony, przesuwałem się więc w lewo, w kierunku schodów. Dostrzegłem go, jak idzie do jadalni, której wejście było blisko głównych drzwi hotelu i praktycznie naprzeciwko filara, za którym się teraz chowałem. Wystrzeliłem zza niego jak z procy, gnając, jakby gonił mnie sam diabeł.
   Dobiegłem potwornie zdyszany.
— Kurde! Prawie zawału tam dostałem. — Odetchnąłem wysokim głosikiem, już prawie do siebie dochodząc.
— Było naprawdę blisko. — Pokiwał szybko głową Hyunwoo.
— Mnie to mówisz? — spytałem cienkim głosem, wciąż wysokim przez cały ten stres i nerwy. — Dobrze, że ten filar taki duży, bo byłoby po mnie. — Otarłem spocone czoło. — Chodźmy do tej cholernej piwnicy i miejmy to już za sobą.
— Hoya, mówiłeś, że… — Mark został uciszony przez Hoyę. Pokazał mu palec wskazujący do góry, by poczekał.
   Patrzyliśmy z wyczekiwaniem na kolegę, który obiecał, że zajmie się sprawami ściśle związanymi z wejściem do piwnicy. Rzucił nam szczwany uśmiech, poruszając jednocześnie powoli palcami u prawej dłoni. Zielone, cieniutkie pędy młodych roślinek oplotły go od nadgarstka aż po wyprostowane palce niczym bardzo oryginalna biżuteria. Sunęły ze szmaragdowym subtelnym blaskiem po same koniuszki, aby już w powietrzu splatać się w pewien jeszcze niewiadomy dla nas kształt. Patrzyliśmy z fascynacją, zafrapowani na piękno magii, jaką manifestował teraz Hoya. Rośliny gdzieniegdzie z wystającymi drobnymi listkami, zmieniały barwę na mocną, bardzo ciemną zieleń, potem w brąz, a przy każdej tej metamorfozie, zacieśniały się, silnie wiążąc się w klucz, zapewne doskonale pasujący do zamka w drzwiach przed nami.
   Gdy jego dłoń zdobił jedynie połyskujący, zielony pyłek, będący teraz wyłącznie pozostałością po pędach roślin, Hoya zdecydowanym ruchem wsunął kluczyk, przekręcił go i zapraszającym gestem wskazał na stojące otworem przed nami przejście.
— Voila! — wyszczerzył się z dumą.
   Wchodząc do środka, cicho zaklaskaliśmy pełni podziwu i uznania. Schodziliśmy w dół po kamiennych, dość wąskich schodach.
— Byłem tutaj koło dwudziestej — zaczął Hoya — nim wykonam taki klucz, muszę zbadać, jaki dokładnie musi on być. Przykładam otwartą dłoń do zamka. — Przesunął ją w powietrzu i zatrzymał, demonstrując nam, jak to wygląda. — A roślinki same zajmują się resztą, wchodząc do niego i precyzyjnie dopasowując wzór klucza.
— Twoje roślinki są bardzo mądre — roześmiał się Hyunwoo.
— Stary, lata praktyki. — Pstryknął palcami z pewnym siebie uśmiechem.
   Utworzyłem dwie kule światła, gdy Mark zamykał za nami drzwi. Było tutaj ciemno jak w grobie, dlatego bez oświetlenia moglibyśmy wyłożyć się przynajmniej z kilkanaście razy. Jedną miałem ja, idąc przodem z Hoyą, a za nami Mark dzierżył kolejną, krocząc tuż obok Hyunwoo. Raper Infinite trzymał przed sobą komórkę z mapą piwnicy, bo plątanina korytarzy, jaka nas tutaj czekała była niebywała. Istny labirynt! Przez myśl mi nawet przeszło, czy w którymś miejscu nie trafimy na Minotaura…
   Podziwiałem tego lekarza, że się w nich nie pogubił, ale zapewne pokonywał je setki razy. Nie wiedzieliśmy, ilu porwań się dopuścił, ale nie sądziłem, żeby stanęło na dwóch czy trzech.
   Skręciliśmy po dłuższej wędrówce w jeden z trzech korytarzy, potem przeszliśmy w prawy, nieco węższy korytarzyk i gdy do wyboru mieliśmy prawy czy lewy, skręciliśmy w ten drugi, a przed nami znalazły się kolejne drzwi do pokonania. Hoya musiał przyłożyć do zamka dłoń, tak jak wcześniej nam opisywał. Rośliny obrosły całą klamkę i dostały się do środka, badając, jaki tym razem klucz należałoby utworzyć. Było zimno, parę razy przeszedł mnie paskudny dreszcz. Powietrze, im głębiej wchodziliśmy, stawało się coraz cięższe i wilgotniejsze. Rozejrzałem się, gdy Hoya formował kluczyk, omiatając wzrokiem najbliższe otoczenie. Poza surowymi, szarymi ścianami ‘’przyozdobionymi” w kilku miejscach imponujących rozmiarów pajęczynami i równie surową, kamienną podłogą, nie ujrzałem nic, co mogłoby wzbudzić we mnie niepokój. Odwróciłem się z powrotem do kolegów, akurat, jak otwierali drzwi. Uderzyło nas zatęchłe powietrze, jeszcze cięższe, niż w korytarzu, w którym właśnie staliśmy.
 
***

   Tymczasem Gyu wygodnie rozsiadł się w fotelu.
— Jackson, weź zobacz, co jest w telewizji, bo kurde cicho tutaj jak w grobie.
   Jak tylko wymówił to ostatnie słowo, obaj aż się wzdrygnęli, przypomniawszy sobie niedawne wydarzenia na cmentarzu.
— Ty mi nie mów nic o grobach. — Jackson sięgnął po pilota i włączył telewizor.
— Sorry. — Zamyślił się na chwilę i w końcu zapytał: — A boli cię jeszcze tyłek? — Poweselał nagle i musiał zakryć sobie usta, bo na samo wspomnienie tamtej akcji, ledwo powstrzymywał się od śmiechu.
— Trochę — odparł Jackson zmieniając kanały w TV z grymasem na twarzy. Nie spodobało mu się, że jego kolega przywołał tamte nieprzyjemne wspomnienia. Wolałby po prostu już o tym zapomnieć. Sam w zasadzie już nie był pewny, co było straszniejsze. Jego płonący tyłek czy koszmarny upiór, który pojawił się w mroku nocy i przyprawił najpierw wszystkich o zawał serca, a potem o napad śmiechu, gdy jego portki płonęły jak pochodnia. „Idioci mieli ubaw, a ja cierpiałem” — Pociągnął nosem, myśląc z goryczą o chłopakach, którzy zamiast mu pomóc, zwijali się ze śmiechu.
   Sam się musiał zgasić turlając się w trawie, która na szczęście wtedy pokryta była nocną rosą. Szybko zgasiła pożar na jego tyłku. Zadrżał na samo wspomnienie i dalej zmieniał kanały.
— Nic nie ma — mruknął. — Drugie kółko robię i nie ma na czym oka zawiesić.
— Zostaw kreskówki — powiedział Gyu, gdy Jackson dojechał do kanałów dla dzieci. — Niech se lecą. — Machnął ręką i sięgnął po paczkę chipsów leżącą nieopodal na stoliku pod oknem. Otworzył je, usiadł jeszcze wygodniej w fotelu i wpakował sobie całą garść Laysów do ust.
— Gdzie te Vixxy? — zapytał z policzkami pełnymi jak u chomika. — Wcięło ich, czy co? Chcesz tłochę? Dobłe są. — Żuł z uśmiechem, podsuwając mu paczkę pod nos.
— Nie, dzięki, suszy mnie dzisiaj, jakbym się śledzi nażarł — odparł, rozglądając się za jakimś napojem. — Muszę się znowu czegoś napić. — Chwycił colę i wypił niemal pół puszki za jednym razem, omal nie dostając od tego czkawki.
— Wody se weź, po coli będzie cię jeszcze bałdziej suszyć. — Doradził Gyu znów z pełnymi ustami chipsów.
   Zabrał mu puszkę, wskazał na butelki z wodą i dokończył Pepsi Jacksona.
   Chłopak tylko westchnął i sięgnął po wodę. W tym momencie otworzyły się drzwi, a do pokoju weszli Ravi z Hongbinem.
— Dziewczyny zabezpieczone. — Uśmiechnął się Binnie. — Jiyeon zazwyczaj sama to robiła, ale była tak padnięta, że nie odmówiła pomocy.
— Dokładnie. Mogą spać spokojnie — dodał Ravi.
— No, ja myślę — powiedział Gyu. — Okna też zrobiliście?
— Wszystko lśni od soli. — Raper wskoczył na drugi fotel.
— No i dobrze, niech chociaż one pośpią. Też wiele przeszły. — Zamyślił się Gyu, po czym dodał: — Mam nadzieję, że nic je dzisiaj nie nawiedzi, bo sfajczę to coś na miejscu.
— Pogroził pięścią w stronę drzwi. — No i liczę na to, że i my się zdrzemniemy. — Ziewnął, poprawiając sobie koc, którym wcześniej się przykrył.
   Przez dobre dwadzieścia minut cała czwórka oglądała kreskówki w telewizji. Spokojni, rozluźnieni, mogli wreszcie na chwilę zapomnieć o ostatnich przeżyciach.
   Nagle Jackson, który leżał na łóżku, uniósł się na łokciu i wybałuszył oczy ze zdumienia.
— Binnie, czemu idziesz do łazienki z walizką? — spytał kolegę, który właśnie otwierał do niej drzwi.
   Reszta zaraz popatrzyła w tamtym kierunku, zaciekawiona, o co chodzi.
— Nic się nie dzieje, więc postanowiłem poświęcić ten czas i zrobić coś dla urody — odpowiedział Binnie słodko się uśmiechając.
— Co to za nabój tam masz? — spytał szczerze zdziwiony Gyu.
— Moja kosmetyczka — odparł radośnie Binnie.
— Kosmetyczka?! — zapytali chórem Jackson z Sunggyu.
   Tylko Ravi siedział teraz nieporuszony z lekkim uśmiechem na twarzy. Binnie roześmiał się i wszedł rozweselony do środka, rzucając na odchodne: — To mi zajmie tylko chwilę. Wszyscy dobrze wiedzieli, że z tak ogromną kosmetyczką zejdzie mu na to znacznie więcej czasu, dlatego odpowiedzieli niemalże synchronicznie: — Akurat…
— Ty, stary, co on tam ma, że to takie wielkie? — zapytał Gyu.
— Lepiej spytaj, czego nie ma, będzie mniej gadania — odparł Ravi. — Dzielenie z nim łazienki to istny koszmar, serio. Jak tam wejdzie, to kurde jak w czarną dziurę. Módl się wtedy człowieku, żeby cię nie przypiliło, bo masz przekichane. — Pokręcił głową.
— Matko… — Westchnął Sunggyu. — My też mamy takiego jednego. Jak L zacznie cudować, to co najmniej godzina musi minąć. Gorzej niż baba.
— Człowieku, ja bym sobie kiedyś zęby peelingiem umył. — Pokręcił głową Ravi. — Binnie po takich obfitszych zakupach w Rossmannie nawykładał na półkę te swoje kosmetyki. Tubki podobne, to pomylić się nietrudno. Dobrze, że spojrzałem, zanim to świństwo włożyłem do ust. Tropnąłem się po kolorze, bo pastę miałem niebieską, a to było jakieś białe w zielone kropki.
   Jackson roześmiał się z Sunggyu i dodał od siebie:
— My mamy BamBama. Pierniczę, z nim gdzieś zdążyć na czas, graniczy z cudem. — Westchnął. — Chyba w każdej grupie się taka gwiazda trafia.
— Ech… — Westchnienie wyrwało się z trzech piersi równocześnie.
   Ravi wstał i podszedł do swojego bagażu. Po chwili wrócił z parą kolorowych skarpet i turystycznym zestawem do szycia.
— Ty nie mów, że będziesz szył — zdziwił się Gyu.
— Muszę — odparł, nawlekając igłę. — Te nowe buty drą mi wszystkie skarpetki. A te — Pokazał mu parę w jadowitych kolorkach. — to moje ulubione. Szkoda wyrzucać, bo całkiem dobre, to sobie zaceruję.
— Jezu! — wykrzyknął Jackson.— Co tu się wyprawia?! Raper ceruje skarpety! Tego jeszcze nie było! Nie wytrzymię normalnie! — Śmiał się, że aż mu łezka poszła, zarażając tym kolegów.
— Żeby cię fanki zobaczyły, to by się działo — dodał ze śmiechem Sunggyu.
— No co — bronił się Ravi — raper też człowiek, nie? Mam w dziurawych chodzić?
— Księciu się robi na bóstwo, raper dzierga skarpetki, to ja się przejdę do sklepu — powiedział Jackson, wkładając kurtkę. Niewielki sklepik znajdował się przy ulicy Slack Road.
— Po co idziesz? Mamy przecież wszystko, przegryzkę, picie — dziwił się Gyu.
— Ale nie ma żadnego ciasta, a tak mi się zachciało, że aż mnie skręca. — Zapiął kurtkę. — Skoczę po nie, zaraz wrócę, to niedaleko.
— Tylko na duchy uważaj — mruknął Ravi przegryzając nitkę w zacerowanej skarpecie. — A zresztą, nie powinieneś iść sam. Nie pamiętasz, co mówił Mark? — Zaniepokoił się.
— Spokojnie, dam radę. — Uśmiechnął się Jackson, otwierając drzwi. — Jestem przygotowany. Uzbrojony i niebezpieczny. Żadna zmora mi nie podskoczy — mówiąc to, wyprostował prawą rękę, a z rękawa kurtki wysunął się pogrzebacz. — Mam nadzieję, że JB i reszta sobie radzą — dodał po chwili lekko przygasając zmartwiony, ale zaraz się otrząsnął, puścił im oczko na odchodne i zniknął za drzwiami.
— Kurde. — Pokręcił głową Sunggyu. — Jae dostanie szału, jak coś mu się stanie. — Popatrzył podenerwowany na Raviego.
— Myślę, że ten upiór raczej już się wkurza na naszych kumpli w piwnicy. Nie chcę tego, to jasne, ale uważam, że jak ma się pojawić, to właśnie tam. Tym bardziej, ze tam jest JB. — Spojrzał na niego zaciskając usta w wąską kreskę.
— Fakt. — Potarł dłonie. — Ale oni mają trzy osoby z mocami, dadzą radę. A co do Jacksona, to kuźwa, jak ktoś go nakryje z tym pogrzebaczem, to jeszcze zamkną go za próbę włamania.
— Miejmy nadzieję, że będzie uważał i nie zrobi czegoś głupiego — odpowiedział Ravi, zaszywając dziurę w drugiej skarpecie.
   Jackson truchtem przebiegł przez korytarz i zjechał do holu po poręczy schodów. Uśmiechnął się do recepcjonisty, wyszedł szybko z hotelu i nim ruszył, rozejrzał się badawczo naokoło. 
— Teren czysty, duchów brak — powiedział pod nosem, po czym pobiegł prosto do sklepu.

0 komentarze:

Prześlij komentarz