Wolność Dusz, rozdział XVII

— Gyu, idziesz? — Wychyliłem się do pokoju, w którym rozmawiał o czymś z Eunji. Czekaliśmy na niego w korytarzu. Nie usłyszał mnie, ani nie zauważył. Ku swojemu naprawdę pozytywnemu zdumieniu, zobaczyłem, jak… O kurde… Jak ją pocałował. A jednak z tych niewinnych flirtów wyszło coś większego! Chciałem mu aż zaklaskać, ale stwierdziłem, że mógłby mi za to przyfasolić. Rude jest wredne, nawet jak próbujesz być dla niego miły… Całus był niedługi i delikatny, ale dla Eunnie wyraźnie znaczący. Stąd widziałem jej różowe policzki i zaszklone, pełne miłości oczęta.
— Idzie? — zapytał Hyunwoo niecierpliwie przestępując z nogi na nogę.
— Za chwilę do nas dojdzie — zachichotałem i odwróciłem się do nich z uśmiechem szerokim jak u Jokera.
— Co żeś tam zobaczył? — Hoya aż się zaśmiał na widok mojego banana na twarzy.
— Zaraz się dowiesz. — Odsunąłem się od drzwi, bo właśnie przez ich próg przeszedł Sunggyu.
— Odsuńcie się. — Machnął wolno obiema rękami jakby płynął. — Samiec alfa idzie. — Wypiął pierś, odchylił głowę i ruszył przez korytarz dumny jak paw.
   Tylko ja parsknąłem śmiechem, bo reszta patrzyła za nim zdumiona jego jawnym wywyższaniem się nad naszą grupą.
   Wyjaśniłem im po drodze, o co chodziło księciu Gyu. Ucieszyli się i pogratulowali mu, nim dotarliśmy do samochodów. Zabraliśmy się moim Camaro i Mustangiem Hoyi. Im bliżej byliśmy naszego celu, tym mina coraz bardziej mi rzedła. Bałem się, wiedząc, że spotkanie z tym straszydłem będzie nieuniknione.

***

   Jackson chodził nerwowo po pokoju. Jego także opuścił dobry humor zastąpiony teraz nieznośnym zdenerwowaniem i stresem. Nie mógł usiedzieć na miejscu. Gdy tylko usiadł, nogi podskakiwały mu ze strachu o przyjaciół. Doskonale wiedział, że mają moce, ale i tak mogła stać im się krzywda. W piwnicy nie wyszli bez szwanku mimo swoich niezwykłych zdolności. Przecież nie powinien siedzieć bezczynnie. Nie chciał być bezużyteczny, kiedy miał w sobie tyle siły i krzepy, by stanąć do walki z demonem.
— Jackson — jęknął Mark — już mi się w głowie kręci od tego twojego krążenia w kółko. Usiądź, pogadamy, zagramy w coś. Też się martwię, ale wiesz, że nie możemy do nich dołączyć. My jesteśmy tylko ludźmi. A jeśli nie znajdziemy sobie czegoś do roboty, obaj zwariujemy.
— Nie, Mark. Nie zwariujemy. Nie zamierzam dłużej tutaj siedzieć. — Chwycił swoją kurtkę i zaczął w pośpiechu ją ubierać.
   Dziewczyny patrzyły na niego oniemiałe. Nie wiedziały, czy będą potrafiły wybić mu ten pomysł z głowy. Nie chciały też, aby więcej osób narażało się na bezpieczeństwo, tym bardziej po tym, co przeszedł sam Jackson.
— Dadzą radę. Ich jest aż sześciu, a ona jedna. Nie martw się — mówiła łagodnym tonem Eunji.
— Właśnie, są przygotowani na to, co ich czeka. Nie dadzą się zaskoczyć. Mają sól, pogrzebacze. Na pewno też długo nie powinno im to zająć. — Jiyeon za wszelką cenę próbowała uspokoić Jacksona.
— Ale nie mogę być tutaj, gdy JB i reszta są na tym koszmarnym cmentarzysku. — Jackson nie dawał za wygraną. Smutek, troska i silna chęć dołączenia do ekipy w jego oczach były wręcz przejmujące.
   Mark wstał i objął chłopaka. Szepnął.
— Mają moce, stary. W szóstkę dysponują niesamowitą potęgą.
   Jackson patrzył przed siebie z mocno zaciśniętymi ustami i drżącymi pięściami. Zdawał sobie z tego sprawę, a jednak…
— Jadę tam — odrzekł, patrząc mu w oczy z imponującą determinacją. Odsunął się, wziął czapkę z daszkiem i chwycił pogrzebacz.
   W tym momencie nie martwił się o koleżanki. Jakiś wewnętrzny głos przekonywał go, iż one będą bezpieczne, że nic złego im się nie stanie. Dlatego myśli skupiał wyłącznie wokół cmentarza. To właśnie tam musiał się udać. Był bowiem o tym głęboko przekonany…
   Wbiegł do pokoju Raviego, wziął kluczyki od jego auta i pognał przez korytarz kierując się prosto do czarnej mazdy.
— Nie wychodźcie z kręgu, nie gaście światła i zajmijcie się czymś przyjemnym. — Mark ubrał dżinsową kurtkę i ruszył do drzwi. — Muszę mieć na oku tego wariata. — Rzucił im ostatnie spojrzenie zastępujące słowa czy pomachanie im na pożegnanie. Pokonał korytarz w błyskawicznym tempie, pomijając na jego końcu kilka stopni na schodach i zeskakując z trzeciego od dołu na gładką posadzkę w recepcji. Dopadł do drzwi samochodu, gdy Jackson akurat zmieniał biegi, by ruszyć z miejsca.
— Mark, co ty tu… — Spojrzał na niego zszokowany, ale ten przerwał mu unosząc dłoń zdyszany po przebytym biegu.
— Cicho. Opieprz dostaniesz później. — Zapiął pas. — A teraz gaz do dechy.

***

   Pokonując drogę wiodącą między nagrobkami równie starymi, co ten lekarza, rozglądaliśmy się nerwowo naokoło. Byliśmy zupełnie sami pośród mroku dość chłodnej nocy. Niebo było gdzieniegdzie przykryte niewielkimi chmurkami, otoczonymi lśniącymi gwiazdami, które zazwyczaj świecące jasnym światłem, teraz zdawały się jakby przygaszone. Atmosfera gęstniała im bliżej byliśmy grobu McCaya. Miałem wręcz wrażenie, że jesteśmy obserwowani. Może było to dziwne, ale przed oczami stanął mi obraz pokazujący przyglądających się nam dusz zmarłych. Patrzyły na nas setki par oczu, jawnie wyczekujące nadchodzącego przedstawienia. Paskudne ciarki oblazły całe moje ciało.
   O czym ja myślałem? Z tego stresu i strachu kompletnie mi odbijało. Wziąłem kilka głębszych wdechów i po chwili dostrzegłem znajomy nagrobek.
— Tutaj musi być gdzieś jej grób — powiedział Hyunwoo omiatając światłem latarki miejsce spoczynku McCaya.
— Na tym jego widnieje tylko nazwisko lekarza. — Hoya nachylił się, by odczytać wyblakłe już litery.
— Więc jest albo po lewej, albo po prawej. Musi — dodał z mocą Binnie.
— Ale problem w tym, że… — odrzekł po pewnym momencie Ravi — nie widzę tutaj kobiety o tym samym nazwisku.
   Sprawdziłem grób po lewej, po prawej, wychyliłem się ponad niszczejącą płytę i faktycznie! Ani śladu po pani McCay.
— Cholera, przecież powinni być razem pochowani — wymamrotałem ogarnięty narastającym zdenerwowaniem.
   Spojrzałem na resztę. Wciąż się rozglądali, bądź po prostu wkurzali. Tylko Gyu gapił się w jedno, konkretne miejsce.
— Przez te nerwy i ciemność nie zauważyliśmy czegoś istotnego. — Podszedł do stojącej płyty nagrobnej.
— Co masz na myśli? — zapytałem, wraz z resztą wyczekując niecierpliwie odpowiedzi.
— Grób jest w fatalnym stanie. W kilku miejscach widać jak kamień popękał ze starości. A tutaj — Przejechał dłonią po nierównej górze płyty — odłamała się znaczna część. Widzę nawet kawałek liter. — Nachylił się, uważnie przyglądając się im tuż nad imieniem lekarza.
— Przecież też tam patrzyłem! — rzucił z irytacją Hoya.
— Widocznie zapomniałeś soczewek. — Posłał mu złośliwy uśmiech, na co Hoya z wyraźną wściekłością chciał się na niego rzucić, ale w końcu machnął ręką i mruknął jakieś niewybredne słowa pod nosem.
   Jak już mówiłem. Rude jest wredne.
— A tak na serio — przemówił łagodnym głosem — mogłeś tego nie zauważyć. Sam musiałem przetrzeć ten brud, by dostrzec te litery. — Spojrzał na coś za nagrobkiem. — Ten jej dziwny kształt coś mi nie kosił i proszę. — Podniósł ziemi brakujący, niewielki element płyty — Ettie McCay.
   Patrzyliśmy na to zdeczka oniemiali. Że też wcześniej się nie skapnęliśmy!
   Ale jak człowiek wiecznie zdenerwowany, działający w ciemnościach i skupiony tylko na jednej myśli, miał prawo przeoczyć coś, co wykraczało poza ustalony cel.
— Ona musi być pod trumną lekarza. Albo nad… Kurde… — Ravi zawiesił się skonfundowany. — Które z nich pierwsze umarło?
— Już ci mówię. — Gyu położył kamień na swoje dawne miejsce i po dwóch sekundach się wyprostował. — Ona jest niżej.
— No jasne, już i tak nas szykanuje, to jeszcze musiała wcześniej umrzeć, tak? — rzuciłem z kwaśną ironią. — Cholera by ją wzięła.
— Radziłbym nie wypowiadać się tak o zmarłych — skarcił mnie Binnie. — Tym bardziej, że ta zmarła to nie jest jakaś tam biała czy szara dama, a żądny krwi demon.
— Wybacz, po prostu tracę już cierpliwość na to wszy… — Zamarłem. Lodowaty powiew wiatru zmroził mi krew w żyłach i pozbawił swobodnego oddechu na kilka sekund. Popatrzyłem po pozostałych. Również to poczuli. Nerwowo rozglądali się na wszystkie strony owładnięci niemałym strachem.
— Trzeba kopać — ponaglił nas Hyunwoo.
— Ale jak wyjmiemy trumnę lekarza? Przecież nie możemy spalić szczątków ich obojga — powiedział Ravi. — Musimy jeszcze z nim porozmawiać, bez tego nigdy nie uwolnimy dusz tych dziewczyn.
— Właśnie — poparł go Binnie. — Co teraz?
— Hoya, może zrób jakiś podkop, tunel, cokolwiek, żeby dostać się do jej trumny — zaproponowałem, zerkając czujnie na boki.
— Mogę to zrobić, ale jeśli podpalimy jej zwłoki, trumnę tez pochłonie ogień i na bank dotrze do lekarza. Leżą jedna na drugiej. — Również wyraźnie stresował się beznadzieją całej tej sytuacji.
— Ja pieprzę. — Gyu złapał się za głowę. — I co teraz? Co zrobimy? Czemu tego nie przemyśleliśmy? — Znów wyrwało mu się pełne bezsilności przekleństwo.
   Byliśmy załamani i wkurzeni na samych siebie. Co chwilę ktoś rzucał jakieś propozycje, ale zaraz spotykały się one z negatywną odpowiedzią wyjaśniającą, że dane działanie skończy się fiaskiem bądź jest zwyczajnie niemożliwe do wykonania.
   I wtedy zobaczyłem coś, czego od tylu godzin się obawiałem. Nie byliśmy tu sami. Naszą debatę obserwowała upiorna żona lekarza stojąc, a raczej unosząc się nad ziemią nieopodal między grobami. Ziejące pustką oczodoły zdawały się paradoksalnie widzieć wszystko doskonale. Mimo, iż byliśmy na dworze nie dało się oddychać. Zapach gnijącego ciała dopadł nas już po chwili, a przerażenie kompletnie nas sparaliżowało. Ile tam już była? Jak długo patrzyła w naszą stronę?
— Nie możemy stać bezczynnie — wydukał Hyunwoo. — Nie możemy się bać.
— No jasne, bo nie ma czego — parsknął Hoya.
   Starając się opanować, uniosłem rękę i zamierzałem zaatakować to straszydło czymś, czego tak nienawidziło. Ale nie było mi to dane, bo ból brzucha, jaki poczułem, był niewyobrażalny. Wrzasnąłem, składając się wpół i padając na kolana.
— Chryste, ona chce go wykończyć! — zachłysnął się Binnie. — Samą solą nic nie zdziałamy, Raph musi nam wybaczyć! — Usłyszałem głośny świst masywnego powietrza i ryk demona.
   Odczułem ulgę, biorąc wielki oddech. Ból odszedł, a Hyunwoo pomógł mi wstać. Zobaczyłem, że upiór wpadł w wir bezlitośnie targającego nim wiatru. Był w środku niewielkiej trąby powietrznej, którą Binnie, sądząc po wyrazie jego twarzy, ledwo utrzymywał. Używał już dwóch rąk, ale widziałem, że długo nie wytrzyma.
— Może uda nam się ją unicestwić naszymi mocami! — Popatrzył po wszystkich Gyu.
— Musimy spróbować. — Pokiwał szybko głową Hoya i widząc, jak Binnie opadł już na jedno kolano, pognał w stronę ryczącego w niebogłosy potwora.
— N… nie dam ra… rady. Jest zbyt silna… — dyszał ciężko.
   Słyszałem jak poprzedniej nocy utrzymał ją w powietrznym wirze, ale teraz napędzana przez ogromną wściekłość i nasz strach, była zbyt potężna.
   Binnie z jękiem opadł na obie ręce, żeby nie paść twarzą w ziemię, a Hoya zaatakował wciąż wirującego demona lśniącym, zielonym pyłkiem oblepiającym całą jego postać. Był czymś żrącym i silnym jak kwas, gdyż unosząca się nad nim para jawnie dała nam do zrozumienia, że oberwał jedną z najsilniejszych roślinnych mocy Hoyi.
   Nie podziałało to długo, bo ryk, który usłyszeliśmy zwiastował zaciętą walkę na śmierć i życie. Machnęła szponami w stronę Hoyi. Mimo uniku, uniosła go nad ziemię nawet go nie dotykając i cisnęła nim w jedno z drzew. Krzyknęliśmy z szoku i przerażenia, bo ten widok był straszny i już sam doskonale wiedziałem, jak wyglądało to w moim przypadku. Z hukiem rąbnął z wielką siłą w pień starego jak świat drzewa.
   To rozwścieczyło Sunggyu. Nie zdążyłem go powstrzymać przed mogącym przynieść mu klęskę działaniem. Podbiegł do Hoyi, stanął przed nim i strzelił przynajmniej trzema rozświetlającymi upiorny cmentarz kulami ognia. Przez ogarniające go rozsierdzenie trafił jedynie jedną z nich sprawiając niewielki ból upiorowi. Hoya zdecydowanie oberwał wcześniej znacznie gorzej, bo dopiero teraz powoli uniósł głowę.
   Gyu jak w amoku, wciąż ciskał kulami w nieuchronnie zbliżającą się do nich postać, ale nie ugodził już praktycznie żadną z nich warczącego demona.
   Wtem Ravi zwrócił uwagę upiora na siebie, oblewając go wielką, okazałą falą wody, przez którą demon zapewnie z powodu zaskoczenia, nie utrzymał równowagi i poleciał przez kilka ładnych metrów zalewany niszczycielskim żywiołem mojego przyjaciela. Zbliżał się z wysuniętymi, nieco drżącymi rękoma przed siebie, aby utrzymywać siłę napierającej na potwora wody. Cierpiał, wił się, darł tak głośno, że poczułem ukłucie bólu w głowie. Ravi nie atakował go zwykłą, czystą wodą. W każdej z naszej mocy był anielski pierwiastek przekazany nam dawniej przez Raphaela. Była zatem dla niego niemalże jak woda święcona.
   Jednak ta menda znalazła w sobie na tyle siły, by skrzywdzić jednego z nas. Usłyszeliśmy krzyk Binniego. Padł na ziemię, trzymając się za brzuch z wielkim bólem malującym się na twarzy. Podbiegliśmy do niego z Hyunwoo, chcąc być przy nim, ale nie tylko nas wystraszył i zmartwił. Ravi obrócił głowę w naszą stronę.
— Binnie! — Ta chwila nieuwagi wystarczyła, żeby jego moc osłabła na tyle, by demon mógł się wyślizgnąć i ruszyć na niego z zawrotną prędkością. My zdążyliśmy jedynie wykrzyczeć jego imię, a on odwrócić się i zostać błyskawicznie schwytany szponami za szyję.
— Puszczaj go! — Pozbierałem się szybko z ziemi, odbiegłem kawałek na tyle, by widzieć ich z boku, bo gdybym zaatakował z tamtego miejsca, prawie na pewno zrobiłbym również krzywdę Raviemu, który stał do nas tyłem. Cisnąłem w upiora przecinającą jaskrawym blaskiem noc kulą i dopiero po oberwaniu, puścił mojego kolegę. Omal nie upadł, krztusząc się i w samą porę chwytając jednego z nagrobków. Pobiegłem do niego i objąłem. — Jesteś cały? — Kątem oka dostrzegłem, jak Gyu pomógł wstać Hoyi, a ciemna postać zniknęła z cichnącym wyciem.
— Ta… tak… A Binnie? — spytał, trzymając się za szyję.
   Uniosłem głowę i dojrzałem w świetle leżącej na jednym z grobów latarki, że usiadł obejmowany przez Hyunwoo.
— Nic mu nie jest — uspokoiłem go, ale… Wszystko było nie tak. Coś tu zdrowo nie grało, jednak nie wiedziałem co. Rozejrzałem się. Po demonie ani śladu. Gdzie się ukrywał? Skąd teraz nas obserwował? Byłem przekonany, że wciąż tu jest. Mówiły mi o tym problem ze swobodnym oddychaniem i uczucie nieustającego, czającego się gdzieś w ciemnościach zagrożenia.
   Chciałem, żebyśmy stanęli całą grupą w jednym miejscu. Gyu chyba też, bo zbliżał się do nas z wciąż nieźle obolałym Hoyą.
   Podchodząc do Hyunwoo i Hongbina, dostrzegłem nagle ich szeroko otwarte oczy i bladość na twarzy.
— Nad wami! — wrzasnął Binnie.
   Zadarliśmy głowy struchlali ze strachu. Ruszyła na nas z rykiem i wysuniętymi przed siebie szponami! Tylko skok na glebę w ostatniej chwili uratował nas przed poharataniem. Wsparłem się na łokciu i obróciłem się, żeby zobaczyć, czy wciąż tam jest. Zamiast tego ujrzałem zbliżających się do nas kolegów, a ją… O mój Boże, a z nią stanąłem oko w oko, bo jej groteskowa, koszmarna twarz wysunęła się gładko spod ziemi, na której leżałem. Krzyknąłem i poczułem, jak potężna siła uniosła mnie w powietrze. I to ładnych parę metrów. Machałem rękami i nogami na wszystkie strony widząc jak już po kilku sekundach gleba staje się coraz większa i wyraźniejsza. Wtedy jakaś moc szarpnęła całym moim ciałem. Gwałtownie zatrzymałem się ze dwa metry nad ziemią, trzymany przez mojego wybawcę — Hyunwoo. Gdyby nie on, nie byłoby co zbierać.
   Ale to nie był koniec mojego szybowania… Demon był już w całkowicie innym miejscu i z niedalekiej odległości znów uniósł mnie wyżej.
— Ściągnij go! — Panikował Gyu.
— Próbuję! — Hyuwnoo starał się opuścić mnie na dół i pokierować w swoją stronę, ale kolejny raz coś mną szarpnęło i z imponującą prędkością poleciałem w stronę potwora, kompletnie wysuwając się z ciepłej energii, którą starał się ochronić mnie Hyunwoo.
   Zatrzymałem się nagle tuż przed jej szkaradną gębą. Teraz to mnie złapała za szyję. Tak mocno, że wystarczyło zaledwie kilka chwil, żeby mnie udusiła. Nie byłem w stanie nawet wymachiwać nogami. Czułem, jak nieuchronnie zbliżał się mój koniec, a krzyki nadbiegających chłopaków stawały się coraz mniej dla mnie wyraźne.
— Paszoł won z tymi łapskami! — Ktoś rąbnął demona prosto w łeb, a ja spadłem na ziemię niemiłosiernie kaszląc. Trzymając się za szyję zobaczyłem… Jacksona z pogrzebaczem i już kucającego przy mnie Marka.
— Czy ty zawsze musisz obrywać?! — skarcił mnie Mark. Ale mimo tego widziałem, że z ulgą dostrzegł, że w zasadzie nic mi nie jest.
— Co… co wy tu robicie? — wycharczałem, spostrzegając, że w pobliżu nigdzie nie ma demona. Po ryku, jaki usłyszałem rozpłynął się w powietrzu. W tej chwili dobiegła również reszta przyjaciół.
— A jakieś ''dziękuję, znamienity, bohaterski Jacksonie''? — Jackson wziął mnie za ramię i wraz z Markiem postawili do pionu.
— Dziękuję, zna… Nie. — zakaszlałem. — ''Dziękuję'' wystarczy.
— Jezu, ale wyczucie czasu — powiedział Hyunwoo. — Uratował ci tyłek! Nie wiem, czy my byśmy zdążyli.
   Wziąłem kilka wdechów.
— Dlatego dziękuję, że mimo mojego zakazu tutaj jesteś. — Słabo się do niego uśmiechnąłem. — Wiem też, że to nie był pomysł Marka, żeby tu przyjechać.
— Coś ty! Przecież ten wariat nie byłby sobą, gdyby czegoś nie zrobił. Nie mógł usiedzieć w miejscu. — Popatrzył po pozostałych. — No zbyt kwitnąco to wy nie wyglądacie…
— Rzuca nami po tym cmentarzu jak szmacianymi lalkami. — Hoya trzymał się za plecy. — Na pewno zaraz się pojawi, powinniście uciekać — zwrócił się do Marka i Jacksona.
— Ale nie dacie rady w takim stanie! — Tupnął nogą Jackson. — Nie ma mowy byśmy…
— Razem… razem… — szeptałem zapatrzony w przestrzeń nieswoim głosem. Uczucie, jakie mnie ogarnęło było tak dziwne, tak niekomfortowe, a zarazem bardzo uspokajające. To nie ja mówiłem to jedno słowo, które teraz otworzyło mi oczy.
— Co ci jest? — spytał Mark, przestraszony mi się przyglądając. Wszyscy patrzyli na mnie ze zmarszczonymi czołami nieźle zdziwieni tym, co usłyszeli.
— Razem — powtórzyłem nagle się prostując. — Musimy zaatakować wszyscy razem! Cały czas uderzaliśmy pojedynczo, dlatego nie możemy jej pokonać! — W ich oczach dostrzegłem nagłe olśnienie. Wiedzieli, że mam rację.
— Nachodzi! — Jackson cofnął się z Markiem, a my ruszyliśmy w stronę rozszalałego demona. Wcześniej prawie wszyscy nieźle oberwaliśmy, byliśmy obolali, zmęczeni, ale jakaś siła napędzała nas do działań, popychała we właściwym kierunku.
    Binnie z kamiennym wyrazem twarzy zatrzymał ją gwałtownie w powietrzu. Gyu dodał ognia do szaleńczego wiru, aby podtrzymać jego moc. Każde choćby wychylenie się z tego efektownego tornada, Hyunwoo powstrzymywał swoją zdolnością telekinezy, która nie pozwoliła demonowi na wyrwanie się z pułapki.
   Otoczyliśmy upiora. Wyła, warczała, pragnęła się wyrwać i choć momentami niemalże jej się to udawało, silny blask światła bezlitośnie haratał jej postać. Z innej strony pożerała ją trucizna, którą serwował jej Hoya, a strumień wody palił ją i pogłębiał powiększające się rany.
   Moc całej szóstki osiągnęła niesamowity poziom, jej potęga była zniewalająca, a nasza współpraca prowadziła do unicestwienia raz na zawsze tego potwora. Wiatr przemienił się w srebrne światło, ogień w rubinowe, trucizna w szmaragdowe, energia Hyunwoo w białe, woda w szafirowe, a moja moc w złote. Wyglądały jak splatające się ze sobą przepiękne pasma szlachetnej tkaniny tworzącej wokół demona kulę, która zacieśniając się, emanowała niemal oślepiającym blaskiem. Nie nas, a zwykłych ludzi. My mogliśmy swobodnie patrzeć, co dzieje się z bezbronnym demonem.
   Miałem wrażenie, że zaraz eksploduje przez to jak bardzo cała drżała, ale zamiast tego skrzące pasma zaczęły teraz owijać się z lekkością i delikatnością wokół smukłej postaci o rozwianych włosach i targanej przez wiatr sukni. Opuściły ją delikatnie na ziemię, po czym popłynęły do swoich właścicieli. Poczułem niezwykłe ciepło, gdy ta cudowna energia przeniknęła przez moje ciało.
   Zobaczyliśmy śliczną, młodą kobietę. Miała porcelanową cerę, czerwone uśmiechające się teraz usta i suknię w tym samym kolorze uszytą z najwyższej jakości materiałów. Jej oczy przepełniała wielka ulga i nieopisana radość.
   To była prawdziwa Ettie McCay. Zdrowa, o lśniącej skórze bez przebarwień i brzydkich blizn. Nie została skrzywdzona przez okrutną chorobę. Ta Ettie była tą piękną żoną znanego, cenionego chirurga. Oczyściliśmy ją z wszelkiego zła, uwolniliśmy od wiecznej tułaczki i sprawiliśmy, że demoniczny mrok opuścił ją raz na zawsze.
   Patrzyliśmy oniemiali, zachwyceni, wręcz wzruszeni…
— Merci. — Ukłoniła się z zaszklonymi oczami wyrażającym ogromną wdzięczność, ale jednocześnie skruchę i żal, że przysporzyła nam tyle problemów, których tak naprawdę nie ona była sprawczynią. Demon, który zawładnął jej duszą, żywił się strachem ludzi przesiadujących w hotelu i potęgował negatywne uczucia, jakie towarzyszyły jej podczas zmagań z nieuleczalną chorobą.
   Gdy wyprostowała się, posłała nam ostatni czuły, pełen ciepła uśmiech i rozpłynęła się w bladym czerwonym blasku.
   Zapanowała niezmącona nawet małym szmerem cisza. Wciąż wpatrywaliśmy się w miejsce, w którym stała jeszcze chwilę temu.
— To było takie piękne! — Jackson wybuchł głośnym płaczem i wtulił się w ciągle oszołomionego Marka. W oczach Hyunwoo i Raviego także dostrzegłem czające się, nieśmiałe łzy. Cała nasza ósemka była dogłębnie poruszona tą sytuacją. Zużyliśmy mnóstwo mocy i energii na oczyszczenie pani McCay i jak jeden mąż opadliśmy wszyscy na kolana. Musieliśmy odpocząć nim wrócimy do hotelu. Przeczuwałem, że lekarz będzie tam na nas czekał. Mimo, iż pokonaliśmy okrutnego demona, pozostały nam jeszcze dwa istotne punkty misji do odfajkowania.

0 komentarze:

Prześlij komentarz