— Hyunwoo! — Potrząsałem nim, ale nie reagował. Po tym przejmującym krzyku, padł mi nieprzytomny w ramiona i ani drgnął. Nie wiem, co musiał ujrzeć w swych wizjach, żeby tak gwałtownie zareagować, ale podejrzewałem, że gdy się obudzi, doprowadzimy tę sprawę do końca.
— Nogi do góry — poradził Mark. — Dzięki temu szybciej się obudzi.
— Nogi do góry — poradził Mark. — Dzięki temu szybciej się obudzi.
Pomógł mi go ułożyć na podłodze. Żałowałem, że w tym momencie nie ma z nami Raviego, bo wystarczyłby moment, żeby go obudził, a tak nie wiedzieliśmy, czy nawet tak tradycyjny sposób po tych zapewne szkaradnych obrazach, szybko przywróci mu przytomność.
Czekaliśmy nerwowo rozglądając się na boki. Hoya co chwilę spoglądał na wyświetlacz komórki, stwierdzając po pewnym czasie, że już powinien się budzić. Makabryczne wizje fatalnie musiały obciążyć jego umysł. Były znacznie gorsze nawet od opętania, z jakim miał do czynienia w ostatnim czasie.
Nagle usłyszałem w głowie: Uciekajcie! Po kręgosłupie przeszedł mi potworny dreszcz, będący jawnym ostrzeżeniem, iż musimy uciekać na górę.
— Hoya, weź go na plecy. Idziemy — rzuciłem stanowczo.
— Ale może lada moment się obudzi — uspokajał mnie Mark.
— Nie obudzi. Zresztą wcześniej też zużył sporo energii na przesunięcie tej cholernej szafy. — Wziąłem oddech i dodałem: — Wiem, co mówię. Spierniczamy, szybko! — Nie chciałem, ale ten krzyk sam się wyrwał. Chłopaki wyraźnie się przestraszyli. Nic nie mówili, domyślili się, że nie żartuję oraz, jak ważna stała się każda uciekająca nam sekunda.
Hoya błyskawicznie wziął go sobie na plecy, a ja ruszyłem przodem. Mark z pogrzebaczem i oświetleniem w formie mojej kuli, asekurował kolegę z tyłu, ja dbałem o to, aby nic nie zaatakowało go od frontu.
Głos w głowie bez przerwy mnie ponaglał. Byliśmy bardzo daleko od schodów na górę. Musieliśmy przejść przez tyle par drzwi, iż ten powrót stawał się jeszcze bardziej koszmarny. W każdej chwili mogło coś wyskoczyć…
— Co to było?! — Ravi gwałtownie usiadł na łóżku. Zza drzwi dochodziły niepokojące, stłumione odgłosy. Głuche uderzenie następowało jedno po drugim.
Gyu przewracał się na drugi bok, gdy błogi sen przerwał mu czyjś krzyk.
— Dziewczyny? — zapytał zaspany.
— Chyba nie — odpowiedział Ravi, uważnie nasłuchując. Kolejny wrzask postawił całą trójkę na równe nogi.
— Kto tak krzyczy? — spytał przestraszony Binnie.
— Boże! To Jackson! — Ravi pognał do drzwi i otworzył je z impetem.
To, co zobaczył zaparło mu dech. Środkiem korytarza biegł Jackson, a za nim w powietrzu sunął demon. Rozczapierzone palce, zakończone długimi szponami, sięgały już pleców Jacksona.
— O Jezu! — wyszeptał przerażony. — Gyu! To ten demon!
Jackson był od nich jakieś trzy metry, gdy upiór powalił go na podłogę. Zawisł nad chłopakiem i spojrzał na stojących obok siebie Raviego, Gyu i Hongbina. Przekrzywił głowę, wydał z siebie niemalże ogłuszający ryk i ruszył w ich stronę.
Binnie z pewnością siebie zrobił krok do przodu, wyciągnął ręce, a już po chwili potężny wir powietrza zakręcił wściekłym potworem. Miotał się, wył, ale podmuch i wirujące wciąż powietrze nie pozwalało mu na zbliżenie się do nich.
— Sól! — krzyknął Hongbin. Ravi piorunem pobiegł do pokoju i po sekundzie wrócił z dwoma torebkami soli. Rzucił jedną Gyu, otworzył swoją i czekał na sygnał Binniego. Jackson w bezpiecznej odległości, przyklejony do ściany, obserwował akcję kolegów.
— Teraz! — Binnie zacisnął dłonie w pięści, sprawiając, że wir powietrza zniknął. Ravi i Gyu błyskawicznie skoczyli do przodu sypiąc solą w upiora.
Demon ryknął, wił się jak wąż pod kolejnymi garściami soli, aż wreszcie zniknął. Cała trójka odetchnęła z ulgą. Jackson wreszcie mógł spokojnie dotrzeć do pokoju.
— Dzięki, chłopaki. — Wyciągnął ręce do przyjaciół. — Czemu tak dziwnie patrzycie? — spytał, widząc ich okrągłe z przerażenia oczy. — Upiór zniknął. Już go nie ma. No co wy? — Był szczerze zszokowany ich zachowaniem.
— Co ci się stało? — zapytał Ravi. — W twarz…
Jackson poczuł, że coś spływa mu po policzku. Dotknął tego palcem i spojrzał na niego. Był czerwony. Patrzył na niego zdziwiony, przytknął go do nosa, powąchał, uśmiechnął się i oblizał go. Potem przetarł dłonią po twarzy i oblizał wszystkie pięć palców.
— Zaraz puszczę pawia — wyszeptał Gyu.
— O matko… Ja też… — Binnie aż zzieleniał.
— On jest chyba w szoku — szepnął Ravi.
— Albo coś go opętało — powiedział Gyu. — No weźcie z nim coś zróbcie!
— Pychota! — Cmokał z zadowoleniem Jackson. — Wiśnia! Taka strata! Cholerny upiór!
— Co on bredzi? Jaka wiśnia? — Binnie spojrzał na tak samo skonsternowanych kolegów.
Po chwili zaprowadzili Jacksona do pokoju, posadzili na łóżku i przyjrzeli się dokładniej jego twarzy.
— Ja pierdziu! — Ravi położył rękę na piersi i głęboko odetchnął — Nie oszalał. To tylko ciasto, Kurde, jaka ulga…
Pozostali westchnęli, siadając na drugim łóżku. Ta wiadomość bardzo ich uspokoiła.
— No mówiłem, że wiśnia — powiedział zdziwiony Jackson. — A wy patrzyliście na mnie jak na war… — Syknął nagle z powodu piekącego, silnego bólu.
— Co się stało? — zmartwił się Ravi siadając tuż obok niego.
— To coś… — Przełknął ledwo ślinę. — Chyba mnie poharatało… Cholera. — Ponownie syknął, zamykając aż oczy.
Ravi uniósł szybko, ale delikatnie jego kurtkę i koszulkę. Zachłysnął się tak samo, jak przy ranach, jakie widział u JB.
— Już się za ciebie biorę, spokojnie. — Pomógł zdjąć mu ubrania, żeby za bardzo nie ocierały się o krwawiące szramy.
— Ale nie mówcie JB — jęknął bledszy na twarzy Jackson. Hongbin wytarł mu już całe ciasto.
— Musi wiedzieć, co tutaj się działo — odpowiedział zdenerwowany Gyu. Nie znosił patrzeć, jak jego przyjaciele cierpią. Sprawiało mu to ból, ale i potwornie go to rozjuszało.
Ravi ostrożnie przyłożył dłonie do pleców Jacksona. Skupił się, a przyjemny, kojący chłodek opatulił obolałego chłopaka.
— Wiem, że Jae może dostać szału — zaczął Gyu — ale niestety mimo, że nie chcesz dodatkowo go stresować, wszyscy wszystko muszą wiedzieć i być na bieżąco nawet z najgorszymi zdarzeniami. — Po chwili namysłu dodał: — Na szczęście mamy Raviego. Chwilę jeszcze poboli, ale dzięki niemu, nie zostaną nawet ślady po tym ataku.
— No tak, prawda… — przyznał z pochyloną głową, myśląc, jak reszta ich ekipy sobie radzi. Miał nadzieję, że chociaż im demon się nie objawi.
Weszliśmy do pomieszczenia, które wcześniej było chwilowym przystankiem podczas naszej wędrówki. Szafa wciąż stała przesunięta, co uznałem za dobry znak. Nie zatrzymywaliśmy się ani tez nie zwalnialiśmy kroku.
Paradoksalnie im bliżej byliśmy wyjścia z piwnicy, tym mój strach się nasilał. Miałem wrażenie, jakby coś podążało za nami, czekało przy wyjściu, osaczało nas. Było wszędzie. Nawet, kiedy szliśmy w drugą stronę tymi korytarzami, nie odczuwałem tak potężnego lęku o własne życie. Miałem wręcz ochotę rzucić się do biegu, ale Hoya przecież wciąż niósł na plecach nieprzytomnego Hyunwoo. Staraliśmy się iść najszybciej, jak się dało, choć i tak zdawało mi się, jakbyśmy się ślimaczyli, a korytarze wydłużały. Wiedziałem, iż to przez ogarniające mnie lęki odnosiłem takie mylące wrażenie.
— Szlag, jak wtedy szliśmy? — Patrzyłem na mapę w komórce. — Teraz w lewo czy prosto? — Jak to było do cholery?! Z tego beznadziejnie otępiającego mnie strachu, kompletnie straciłem nad sobą kontrolę. Telefon omal nie wypadł mi z trzęsących się rąk. Skąd wtedy przyszliśmy? Rzuciłem okiem raz w jeden korytarz, raz w drugi, Oba równie ciemne i niewiadomej długości.
Olśniło mnie!
— Tędy! — Machnąłem ręką, skręcając w lewą stronę. Pamiętałem. W tym miejscu skręcaliśmy w prawo, czyli w drodze powrotnej należało wykonać skręt w lewą stronę, bo gdybyśmy poszli prosto, moglibyśmy pogubić się jeszcze bardziej w tej plątaninie korytarzy.
— Daleko jeszcze? — Usłyszałem za plecami głośne stękanie Hoyi. Był silny, ale Hyunwoo nie był jakimś tam chuchrem, dlatego zapewne zaczął mu już ciążyć.
— Czeka nas ostatni zakręt! — Uspokoiłem go i mruknąłem do siebie: — Tak myślę…
Po iluś metrach, ponownie gwałtownie stanąłem. Teraz było gorzej. Aż trzy korytarze. Kurde, kurde, kurde… Którędy? Sam chciałem stamtąd spieprzać jak tylko najprędzej się dało, a nawet nie potrafiłem nas doprowadzić do wyjścia! W lewo czy prosto? A może w prawo? Dochodziłem do jednego potwornie ciemnego korytarza, cofałem się i truchtałem do kolejnego. Każdy był taki sam, a ja zacząłem wariować.
— Hoya, pamiętasz, jak to było? — Wstydziłem się swojej porażki spowodowanej przez narastającą panikę, nerwy i doprowadzający mnie do granic ogłupiający strach. Pokazałem mu komórkę, rzuciłem okiem na Marka. Ten nagle wybałuszył oczy ze strachu, zamarł i potwornie zbladł.
— Stary, co się dzieje? — szepnąłem przerażony, a Hoya zaraz się do niego odwrócił.
— Co jest? — zapytał raper równie mocno zaniepokojony, co ja.
— To coś… — Przełknął ślinę. — Jest tutaj.
Aż się zachłysnąłem, gdy wypowiedział te krótkie aczkolwiek zatrważające słowa. Nie zdążyliśmy… Boże, przez moje kompletne nierozgarnięcie nie zdążyliśmy wyjść, zanim pojawił się demon!
Odetchnąłem głęboko, wziąłem się w garść. Wskazałem ukradkiem na pogrzebacz, który trzymał w prawej dłoni. Kurczowo go ściskał, ale zapewne przez paraliż wywołany strachem, zupełnie o nim zapomniał. Skinął niemal niezauważalnie głową. W samą porę, odwrócił się z krzykiem uderzając prosto w upiora, nim ten zdążył zadrapać go szponami. Widziałem, jak rozczapierzona dłoń wyłaniała się właśnie z ciemności, aby zaatakować, ale na całe szczęście, Mark był szybszy, a ryk, jaki rozszedł się po piwnicy jasno dowodził, że trafił prosto w demona. Odbiegł, stanął plecami do Hoyi, ściskając pogrzebacz obiema dłońmi i błądził wzrokiem po ciemnościach, w których jeszcze przed chwilą był stwór.
— To wciąż tu jest — powiedział, lekko trzęsącym się głosem.
— Dlatego musimy zapierniczać na górę. W prawo. — Hoya poprawił sobie Hyunwoo na plecach i prędko ruszył przed siebie, a my za nim.
Słyszeliśmy coraz głośniejsze i wyraźniejsze, gardłowe wycie. Mroziło aż do szpiku kości swoim diabolicznym wydźwiękiem. Miałem wręcz wrażenie, jakby wrota do samych piekieł zostały otwarte, a piekielne istoty wydostawały się na zewnątrz w poszukiwaniu swych ofiar.
Czułem nadchodzące zagrożenie, choć dostrzegłem, że byliśmy już w połowie drogi do schodów. Musiałem utworzyć ostrze, by móc się przed tym bronić i jak się okazało, zrobiłem to w idealnym momencie, bo upiór był tuż za moimi plecami. Zamaszystym ruchem uderzyłem to straszydło po łapach. Zawyło, odrzucone siłą uderzenia, ale już po chwili usłyszałem ryk pełen nieopisanej furii. Hoya z Markiem gnali co sił w nogach, a ja cofałem się patrząc prosto na tę koszmarną, ohydną istotę.
Machnęła ręką. Nie zadrapała mnie. To, co zrobiła było chyba nawet gorsze od poharatania mi skóry. Poczułem, że unoszę się w powietrzu, a gwałtowne, silne szarpnięcie całym moim ciałem cisnęło mną przez pół długiego korytarza kończąc lot z głośnym uderzeniem w ścianę przy samych schodach na górę.
Z dzikim wrzaskiem przeleciałem tuż obok przyjaciół, a ból, jaki poczułem przy zderzeniu się z betonową ścianą pozbawił mnie tchu.
— JB! — krzyknął Mark podbiegając do mnie, kucając obok i lekko potrząsając. — Boże drogi, żyjesz? Powiedz coś. — Słyszałem w jego głosie szczerą panikę. Spojrzałem na niego półprzytomnym wzrokiem obolały od stóp do głów. Najgorzej oberwały plecy i lewe ramię.
— Żyję… — wychrypiałem. Pomógł mi wstać, wręcz łkając z przerażenia i troski o mnie. Nie wiem, jak musiał wyglądać mój lot, ale zapewne na jego miejscu zachowywałbym się bardzo podobnie, bo z pewnością był to straszny widok. — Ma… Mark! — Nie wiem, jakim cudem, ale zadziwiająco błyskawicznym machnięciem ręki utworzyłem coś w rodzaju świetlistej tarczy, w ostatniej chwili ochraniającej nas obu. Wrzasnął ze strachu, to coś także, gdy grzmotnęło w nią, omal nie przewracając nas na ziemię. Zawyło zaatakowane światłem i dodatkowo uderzone z impetem przez Hoyę moją kulą, która roztrzaskując się na ciele upiora, wręcz zalała go jasnym, świetlistym blaskiem, sprawiającym zapewne tak silny ból, jak po oblaniu kwasem. Ryk mieszał się z donośnym, bolesnym wyciem. Demon szamotał się, próbował chyba się tego pozbyć, ale jego starania na nic się zdały. Rozpłynął się w powietrzu.
— Ja pierdykam… Ale akcja… — Hoya aż usiadł na jednym ze schodków. Obok siedział oparty głową o ścianę, wciąż nieprzytomny Hyunwoo.
— To coś mogło nas tutaj pozabijać… — Mark z trudnością łapał oddech. — Kurde, było naprawdę blisko. — Spojrzał na mnie.
— Wiem. — Tylko tyle zdołałem odpowiedzieć przez szok, pulsujący w całym ciele ból i wrażenie, jakby jakaś iskierka zapaliła moją moc, doprowadzając do jej ciągle zdumiewającej dla mnie manifestacji. Bylibyśmy poważnie ranni, gdyby upiór zdołał nas wtedy zaatakować. Kto wie, czy nawet siła uderzenia, zapewne ogromna przez moc, jaką posiadał demon nie pozbawiłaby nas przytomności. Jak miałby wówczas poradzić sobie osamotniony Hoya otoczony przez trzech omdlałych chłopaków? Jezu… Cały się wzdrygnąłem. To wszystko mogło naprawdę fatalnie skończyć się dla całej naszej czwórki i Bóg jeden wie, co dało mi tak nadludzką siłę, aby ochronić nie tylko siebie, ale i Marka. W końcu bliskie spotkanie ze ścianą potężnie mnie osłabiło, więc nie miałem na tyle energii, żeby móc się bronić. Faktem było, że prawa ręka, którą zamachnąłem się tworząc świetlistą tarczę, zesztywniała dobijając dodatkowym tępym bólem, ale uczucie wielkiego zdziwienia kompletnie znieczuliło mnie w tej chwili i zapatrzony w przestrzeń nie przestawałem rozmyślać nad tym nagłym przypływem krzepy.
— Jak my tam wejdziemy? — Mark gwałtownie wyrwał mnie z przemyśleń na temat mojej wewnętrznej iskierki. — Ten zemdlał, a ten przyrżnął w ścianę i teraz nie może nawet ustać na nogach. — Chwycił mocniej moje sflaczałe, bezużyteczne teraz ciało.
— Wiesz… — Mówienie przychodziło mi z ogromną trudnością, tak samo logiczne myślenie, poza oczywiście kontemplacją nad wspomnianą wcześniej iskrą. Przez powrót do rzeczywistości, ból także stał się dla mnie paskudnie odczuwalny. — Posadź mnie na schodach i weź z Hoyą Hyunwoo.
— Nie zostawię cię tutaj — Zgromił mnie spojrzeniem za tę zapewne absurdalną dla niego propozycję.
— Demon zniknął. — Odetchnąłem z wielkim trudem — Nie bój się o mnie. Im szybciej stąd wyjdziemy, tym lepiej.
Wyraźnie się wahał, patrzył to na mnie, to na drzwi u szczytu schodów, jakby analizując, czy w miarę szybko z powrotem wróci na dół. W końcu westchnął i posadził mnie najdelikatniej jak potrafił na jednym z pierwszych stopni. O cholera, poruszanie każdą kończyną było zaprawdę bolesne. Wypuściłem powietrze, opierając się ostrożnie głową o zimną ścianę.
— Leć — powiedziałem słabym głosem, patrząc jak podnoszą Hyunwoo i wdrapują się z nim powoli na górę.
Nie zajęło im to zbyt wiele czasu. Po niedługim wyczekiwaniu, usłyszałem szybko zbliżające się kroki nadbiegającego Marka i Hoyi. Próbowałem wmówić kolegom, że jeden z nich wystarczy, ale nogi plątały mi się niemiłosiernie, trzęsły jak galareta i gdyby nie mój przyjaciel z zespołu, runąłbym twarzą prosto w betonowe schody. Zaczęło robić mi się słabo, ciemniało mi w oczach, obraz mi się zamazywał. Z każdą chwilą coraz gorzej słyszałem, co mówili do mnie koledzy. Potrząsałem głową, by nie odpłynąć oraz żeby nie musieli targać kolejnego omdlałego, ale przychodziło mi to coraz z większą trudnością. Dopiero, gdy posadzili mnie pod ścianą obok Hyunwoo, zdałem sobie sprawę, że wtedy nie rąbnąłem tylko plecami i ramieniem, ale również łepetyną… Powinienem już wtedy stracić przytomność od samego uderzenia, jednak wciąż kontaktowałem, a co więcej, użyłem mocy. Kurde… To było zdrowo popieprzone.
— Dzwonię do Gyu, bo sami nie damy rady. — Usłyszałem głos Hoyi. Uniosłem wzrok, dostrzegając, że przykłada już telefon do ucha, a tuż obok niego stał Mark. Zafrasowany, co chwilę spoglądał raz na nas z Hyunwoo, raz na Hoyę. Czyli jeszcze coś tam widziałem… Odchyliłem głowę, opierając ją o ścianę, ale zaraz potwornie ociężała z powrotem mi opadła. Zamrugałem kilka razy, ale na nic się to zdało. Traciłem kontakt z rzeczywistością, było mi słabo, a gdy usłyszałem po jakiejś minucie czy dwóch, Jacksona i Raviego, powieki opadły, a dłonie lekko potrząsające mnie za policzki i głos co sekundę powtarzający moje imię, zlały się w osnuwającą ciemność opatulającą moje ciało i umysł, w zupełności uwalniając od wszelkiego nieznośnego bólu.
Czekaliśmy nerwowo rozglądając się na boki. Hoya co chwilę spoglądał na wyświetlacz komórki, stwierdzając po pewnym czasie, że już powinien się budzić. Makabryczne wizje fatalnie musiały obciążyć jego umysł. Były znacznie gorsze nawet od opętania, z jakim miał do czynienia w ostatnim czasie.
Nagle usłyszałem w głowie: Uciekajcie! Po kręgosłupie przeszedł mi potworny dreszcz, będący jawnym ostrzeżeniem, iż musimy uciekać na górę.
— Hoya, weź go na plecy. Idziemy — rzuciłem stanowczo.
— Ale może lada moment się obudzi — uspokajał mnie Mark.
— Nie obudzi. Zresztą wcześniej też zużył sporo energii na przesunięcie tej cholernej szafy. — Wziąłem oddech i dodałem: — Wiem, co mówię. Spierniczamy, szybko! — Nie chciałem, ale ten krzyk sam się wyrwał. Chłopaki wyraźnie się przestraszyli. Nic nie mówili, domyślili się, że nie żartuję oraz, jak ważna stała się każda uciekająca nam sekunda.
Hoya błyskawicznie wziął go sobie na plecy, a ja ruszyłem przodem. Mark z pogrzebaczem i oświetleniem w formie mojej kuli, asekurował kolegę z tyłu, ja dbałem o to, aby nic nie zaatakowało go od frontu.
Głos w głowie bez przerwy mnie ponaglał. Byliśmy bardzo daleko od schodów na górę. Musieliśmy przejść przez tyle par drzwi, iż ten powrót stawał się jeszcze bardziej koszmarny. W każdej chwili mogło coś wyskoczyć…
***
— Co to było?! — Ravi gwałtownie usiadł na łóżku. Zza drzwi dochodziły niepokojące, stłumione odgłosy. Głuche uderzenie następowało jedno po drugim.
Gyu przewracał się na drugi bok, gdy błogi sen przerwał mu czyjś krzyk.
— Dziewczyny? — zapytał zaspany.
— Chyba nie — odpowiedział Ravi, uważnie nasłuchując. Kolejny wrzask postawił całą trójkę na równe nogi.
— Kto tak krzyczy? — spytał przestraszony Binnie.
— Boże! To Jackson! — Ravi pognał do drzwi i otworzył je z impetem.
To, co zobaczył zaparło mu dech. Środkiem korytarza biegł Jackson, a za nim w powietrzu sunął demon. Rozczapierzone palce, zakończone długimi szponami, sięgały już pleców Jacksona.
— O Jezu! — wyszeptał przerażony. — Gyu! To ten demon!
Jackson był od nich jakieś trzy metry, gdy upiór powalił go na podłogę. Zawisł nad chłopakiem i spojrzał na stojących obok siebie Raviego, Gyu i Hongbina. Przekrzywił głowę, wydał z siebie niemalże ogłuszający ryk i ruszył w ich stronę.
Binnie z pewnością siebie zrobił krok do przodu, wyciągnął ręce, a już po chwili potężny wir powietrza zakręcił wściekłym potworem. Miotał się, wył, ale podmuch i wirujące wciąż powietrze nie pozwalało mu na zbliżenie się do nich.
— Sól! — krzyknął Hongbin. Ravi piorunem pobiegł do pokoju i po sekundzie wrócił z dwoma torebkami soli. Rzucił jedną Gyu, otworzył swoją i czekał na sygnał Binniego. Jackson w bezpiecznej odległości, przyklejony do ściany, obserwował akcję kolegów.
— Teraz! — Binnie zacisnął dłonie w pięści, sprawiając, że wir powietrza zniknął. Ravi i Gyu błyskawicznie skoczyli do przodu sypiąc solą w upiora.
Demon ryknął, wił się jak wąż pod kolejnymi garściami soli, aż wreszcie zniknął. Cała trójka odetchnęła z ulgą. Jackson wreszcie mógł spokojnie dotrzeć do pokoju.
— Dzięki, chłopaki. — Wyciągnął ręce do przyjaciół. — Czemu tak dziwnie patrzycie? — spytał, widząc ich okrągłe z przerażenia oczy. — Upiór zniknął. Już go nie ma. No co wy? — Był szczerze zszokowany ich zachowaniem.
— Co ci się stało? — zapytał Ravi. — W twarz…
Jackson poczuł, że coś spływa mu po policzku. Dotknął tego palcem i spojrzał na niego. Był czerwony. Patrzył na niego zdziwiony, przytknął go do nosa, powąchał, uśmiechnął się i oblizał go. Potem przetarł dłonią po twarzy i oblizał wszystkie pięć palców.
— Zaraz puszczę pawia — wyszeptał Gyu.
— O matko… Ja też… — Binnie aż zzieleniał.
— On jest chyba w szoku — szepnął Ravi.
— Albo coś go opętało — powiedział Gyu. — No weźcie z nim coś zróbcie!
— Pychota! — Cmokał z zadowoleniem Jackson. — Wiśnia! Taka strata! Cholerny upiór!
— Co on bredzi? Jaka wiśnia? — Binnie spojrzał na tak samo skonsternowanych kolegów.
Po chwili zaprowadzili Jacksona do pokoju, posadzili na łóżku i przyjrzeli się dokładniej jego twarzy.
— Ja pierdziu! — Ravi położył rękę na piersi i głęboko odetchnął — Nie oszalał. To tylko ciasto, Kurde, jaka ulga…
Pozostali westchnęli, siadając na drugim łóżku. Ta wiadomość bardzo ich uspokoiła.
— No mówiłem, że wiśnia — powiedział zdziwiony Jackson. — A wy patrzyliście na mnie jak na war… — Syknął nagle z powodu piekącego, silnego bólu.
— Co się stało? — zmartwił się Ravi siadając tuż obok niego.
— To coś… — Przełknął ledwo ślinę. — Chyba mnie poharatało… Cholera. — Ponownie syknął, zamykając aż oczy.
Ravi uniósł szybko, ale delikatnie jego kurtkę i koszulkę. Zachłysnął się tak samo, jak przy ranach, jakie widział u JB.
— Już się za ciebie biorę, spokojnie. — Pomógł zdjąć mu ubrania, żeby za bardzo nie ocierały się o krwawiące szramy.
— Ale nie mówcie JB — jęknął bledszy na twarzy Jackson. Hongbin wytarł mu już całe ciasto.
— Musi wiedzieć, co tutaj się działo — odpowiedział zdenerwowany Gyu. Nie znosił patrzeć, jak jego przyjaciele cierpią. Sprawiało mu to ból, ale i potwornie go to rozjuszało.
Ravi ostrożnie przyłożył dłonie do pleców Jacksona. Skupił się, a przyjemny, kojący chłodek opatulił obolałego chłopaka.
— Wiem, że Jae może dostać szału — zaczął Gyu — ale niestety mimo, że nie chcesz dodatkowo go stresować, wszyscy wszystko muszą wiedzieć i być na bieżąco nawet z najgorszymi zdarzeniami. — Po chwili namysłu dodał: — Na szczęście mamy Raviego. Chwilę jeszcze poboli, ale dzięki niemu, nie zostaną nawet ślady po tym ataku.
— No tak, prawda… — przyznał z pochyloną głową, myśląc, jak reszta ich ekipy sobie radzi. Miał nadzieję, że chociaż im demon się nie objawi.
***
Weszliśmy do pomieszczenia, które wcześniej było chwilowym przystankiem podczas naszej wędrówki. Szafa wciąż stała przesunięta, co uznałem za dobry znak. Nie zatrzymywaliśmy się ani tez nie zwalnialiśmy kroku.
Paradoksalnie im bliżej byliśmy wyjścia z piwnicy, tym mój strach się nasilał. Miałem wrażenie, jakby coś podążało za nami, czekało przy wyjściu, osaczało nas. Było wszędzie. Nawet, kiedy szliśmy w drugą stronę tymi korytarzami, nie odczuwałem tak potężnego lęku o własne życie. Miałem wręcz ochotę rzucić się do biegu, ale Hoya przecież wciąż niósł na plecach nieprzytomnego Hyunwoo. Staraliśmy się iść najszybciej, jak się dało, choć i tak zdawało mi się, jakbyśmy się ślimaczyli, a korytarze wydłużały. Wiedziałem, iż to przez ogarniające mnie lęki odnosiłem takie mylące wrażenie.
— Szlag, jak wtedy szliśmy? — Patrzyłem na mapę w komórce. — Teraz w lewo czy prosto? — Jak to było do cholery?! Z tego beznadziejnie otępiającego mnie strachu, kompletnie straciłem nad sobą kontrolę. Telefon omal nie wypadł mi z trzęsących się rąk. Skąd wtedy przyszliśmy? Rzuciłem okiem raz w jeden korytarz, raz w drugi, Oba równie ciemne i niewiadomej długości.
Olśniło mnie!
— Tędy! — Machnąłem ręką, skręcając w lewą stronę. Pamiętałem. W tym miejscu skręcaliśmy w prawo, czyli w drodze powrotnej należało wykonać skręt w lewą stronę, bo gdybyśmy poszli prosto, moglibyśmy pogubić się jeszcze bardziej w tej plątaninie korytarzy.
— Daleko jeszcze? — Usłyszałem za plecami głośne stękanie Hoyi. Był silny, ale Hyunwoo nie był jakimś tam chuchrem, dlatego zapewne zaczął mu już ciążyć.
— Czeka nas ostatni zakręt! — Uspokoiłem go i mruknąłem do siebie: — Tak myślę…
Po iluś metrach, ponownie gwałtownie stanąłem. Teraz było gorzej. Aż trzy korytarze. Kurde, kurde, kurde… Którędy? Sam chciałem stamtąd spieprzać jak tylko najprędzej się dało, a nawet nie potrafiłem nas doprowadzić do wyjścia! W lewo czy prosto? A może w prawo? Dochodziłem do jednego potwornie ciemnego korytarza, cofałem się i truchtałem do kolejnego. Każdy był taki sam, a ja zacząłem wariować.
— Hoya, pamiętasz, jak to było? — Wstydziłem się swojej porażki spowodowanej przez narastającą panikę, nerwy i doprowadzający mnie do granic ogłupiający strach. Pokazałem mu komórkę, rzuciłem okiem na Marka. Ten nagle wybałuszył oczy ze strachu, zamarł i potwornie zbladł.
— Stary, co się dzieje? — szepnąłem przerażony, a Hoya zaraz się do niego odwrócił.
— Co jest? — zapytał raper równie mocno zaniepokojony, co ja.
— To coś… — Przełknął ślinę. — Jest tutaj.
Aż się zachłysnąłem, gdy wypowiedział te krótkie aczkolwiek zatrważające słowa. Nie zdążyliśmy… Boże, przez moje kompletne nierozgarnięcie nie zdążyliśmy wyjść, zanim pojawił się demon!
Odetchnąłem głęboko, wziąłem się w garść. Wskazałem ukradkiem na pogrzebacz, który trzymał w prawej dłoni. Kurczowo go ściskał, ale zapewne przez paraliż wywołany strachem, zupełnie o nim zapomniał. Skinął niemal niezauważalnie głową. W samą porę, odwrócił się z krzykiem uderzając prosto w upiora, nim ten zdążył zadrapać go szponami. Widziałem, jak rozczapierzona dłoń wyłaniała się właśnie z ciemności, aby zaatakować, ale na całe szczęście, Mark był szybszy, a ryk, jaki rozszedł się po piwnicy jasno dowodził, że trafił prosto w demona. Odbiegł, stanął plecami do Hoyi, ściskając pogrzebacz obiema dłońmi i błądził wzrokiem po ciemnościach, w których jeszcze przed chwilą był stwór.
— To wciąż tu jest — powiedział, lekko trzęsącym się głosem.
— Dlatego musimy zapierniczać na górę. W prawo. — Hoya poprawił sobie Hyunwoo na plecach i prędko ruszył przed siebie, a my za nim.
Słyszeliśmy coraz głośniejsze i wyraźniejsze, gardłowe wycie. Mroziło aż do szpiku kości swoim diabolicznym wydźwiękiem. Miałem wręcz wrażenie, jakby wrota do samych piekieł zostały otwarte, a piekielne istoty wydostawały się na zewnątrz w poszukiwaniu swych ofiar.
Czułem nadchodzące zagrożenie, choć dostrzegłem, że byliśmy już w połowie drogi do schodów. Musiałem utworzyć ostrze, by móc się przed tym bronić i jak się okazało, zrobiłem to w idealnym momencie, bo upiór był tuż za moimi plecami. Zamaszystym ruchem uderzyłem to straszydło po łapach. Zawyło, odrzucone siłą uderzenia, ale już po chwili usłyszałem ryk pełen nieopisanej furii. Hoya z Markiem gnali co sił w nogach, a ja cofałem się patrząc prosto na tę koszmarną, ohydną istotę.
Machnęła ręką. Nie zadrapała mnie. To, co zrobiła było chyba nawet gorsze od poharatania mi skóry. Poczułem, że unoszę się w powietrzu, a gwałtowne, silne szarpnięcie całym moim ciałem cisnęło mną przez pół długiego korytarza kończąc lot z głośnym uderzeniem w ścianę przy samych schodach na górę.
Z dzikim wrzaskiem przeleciałem tuż obok przyjaciół, a ból, jaki poczułem przy zderzeniu się z betonową ścianą pozbawił mnie tchu.
— JB! — krzyknął Mark podbiegając do mnie, kucając obok i lekko potrząsając. — Boże drogi, żyjesz? Powiedz coś. — Słyszałem w jego głosie szczerą panikę. Spojrzałem na niego półprzytomnym wzrokiem obolały od stóp do głów. Najgorzej oberwały plecy i lewe ramię.
— Żyję… — wychrypiałem. Pomógł mi wstać, wręcz łkając z przerażenia i troski o mnie. Nie wiem, jak musiał wyglądać mój lot, ale zapewne na jego miejscu zachowywałbym się bardzo podobnie, bo z pewnością był to straszny widok. — Ma… Mark! — Nie wiem, jakim cudem, ale zadziwiająco błyskawicznym machnięciem ręki utworzyłem coś w rodzaju świetlistej tarczy, w ostatniej chwili ochraniającej nas obu. Wrzasnął ze strachu, to coś także, gdy grzmotnęło w nią, omal nie przewracając nas na ziemię. Zawyło zaatakowane światłem i dodatkowo uderzone z impetem przez Hoyę moją kulą, która roztrzaskując się na ciele upiora, wręcz zalała go jasnym, świetlistym blaskiem, sprawiającym zapewne tak silny ból, jak po oblaniu kwasem. Ryk mieszał się z donośnym, bolesnym wyciem. Demon szamotał się, próbował chyba się tego pozbyć, ale jego starania na nic się zdały. Rozpłynął się w powietrzu.
— Ja pierdykam… Ale akcja… — Hoya aż usiadł na jednym ze schodków. Obok siedział oparty głową o ścianę, wciąż nieprzytomny Hyunwoo.
— To coś mogło nas tutaj pozabijać… — Mark z trudnością łapał oddech. — Kurde, było naprawdę blisko. — Spojrzał na mnie.
— Wiem. — Tylko tyle zdołałem odpowiedzieć przez szok, pulsujący w całym ciele ból i wrażenie, jakby jakaś iskierka zapaliła moją moc, doprowadzając do jej ciągle zdumiewającej dla mnie manifestacji. Bylibyśmy poważnie ranni, gdyby upiór zdołał nas wtedy zaatakować. Kto wie, czy nawet siła uderzenia, zapewne ogromna przez moc, jaką posiadał demon nie pozbawiłaby nas przytomności. Jak miałby wówczas poradzić sobie osamotniony Hoya otoczony przez trzech omdlałych chłopaków? Jezu… Cały się wzdrygnąłem. To wszystko mogło naprawdę fatalnie skończyć się dla całej naszej czwórki i Bóg jeden wie, co dało mi tak nadludzką siłę, aby ochronić nie tylko siebie, ale i Marka. W końcu bliskie spotkanie ze ścianą potężnie mnie osłabiło, więc nie miałem na tyle energii, żeby móc się bronić. Faktem było, że prawa ręka, którą zamachnąłem się tworząc świetlistą tarczę, zesztywniała dobijając dodatkowym tępym bólem, ale uczucie wielkiego zdziwienia kompletnie znieczuliło mnie w tej chwili i zapatrzony w przestrzeń nie przestawałem rozmyślać nad tym nagłym przypływem krzepy.
— Jak my tam wejdziemy? — Mark gwałtownie wyrwał mnie z przemyśleń na temat mojej wewnętrznej iskierki. — Ten zemdlał, a ten przyrżnął w ścianę i teraz nie może nawet ustać na nogach. — Chwycił mocniej moje sflaczałe, bezużyteczne teraz ciało.
— Wiesz… — Mówienie przychodziło mi z ogromną trudnością, tak samo logiczne myślenie, poza oczywiście kontemplacją nad wspomnianą wcześniej iskrą. Przez powrót do rzeczywistości, ból także stał się dla mnie paskudnie odczuwalny. — Posadź mnie na schodach i weź z Hoyą Hyunwoo.
— Nie zostawię cię tutaj — Zgromił mnie spojrzeniem za tę zapewne absurdalną dla niego propozycję.
— Demon zniknął. — Odetchnąłem z wielkim trudem — Nie bój się o mnie. Im szybciej stąd wyjdziemy, tym lepiej.
Wyraźnie się wahał, patrzył to na mnie, to na drzwi u szczytu schodów, jakby analizując, czy w miarę szybko z powrotem wróci na dół. W końcu westchnął i posadził mnie najdelikatniej jak potrafił na jednym z pierwszych stopni. O cholera, poruszanie każdą kończyną było zaprawdę bolesne. Wypuściłem powietrze, opierając się ostrożnie głową o zimną ścianę.
— Leć — powiedziałem słabym głosem, patrząc jak podnoszą Hyunwoo i wdrapują się z nim powoli na górę.
Nie zajęło im to zbyt wiele czasu. Po niedługim wyczekiwaniu, usłyszałem szybko zbliżające się kroki nadbiegającego Marka i Hoyi. Próbowałem wmówić kolegom, że jeden z nich wystarczy, ale nogi plątały mi się niemiłosiernie, trzęsły jak galareta i gdyby nie mój przyjaciel z zespołu, runąłbym twarzą prosto w betonowe schody. Zaczęło robić mi się słabo, ciemniało mi w oczach, obraz mi się zamazywał. Z każdą chwilą coraz gorzej słyszałem, co mówili do mnie koledzy. Potrząsałem głową, by nie odpłynąć oraz żeby nie musieli targać kolejnego omdlałego, ale przychodziło mi to coraz z większą trudnością. Dopiero, gdy posadzili mnie pod ścianą obok Hyunwoo, zdałem sobie sprawę, że wtedy nie rąbnąłem tylko plecami i ramieniem, ale również łepetyną… Powinienem już wtedy stracić przytomność od samego uderzenia, jednak wciąż kontaktowałem, a co więcej, użyłem mocy. Kurde… To było zdrowo popieprzone.
— Dzwonię do Gyu, bo sami nie damy rady. — Usłyszałem głos Hoyi. Uniosłem wzrok, dostrzegając, że przykłada już telefon do ucha, a tuż obok niego stał Mark. Zafrasowany, co chwilę spoglądał raz na nas z Hyunwoo, raz na Hoyę. Czyli jeszcze coś tam widziałem… Odchyliłem głowę, opierając ją o ścianę, ale zaraz potwornie ociężała z powrotem mi opadła. Zamrugałem kilka razy, ale na nic się to zdało. Traciłem kontakt z rzeczywistością, było mi słabo, a gdy usłyszałem po jakiejś minucie czy dwóch, Jacksona i Raviego, powieki opadły, a dłonie lekko potrząsające mnie za policzki i głos co sekundę powtarzający moje imię, zlały się w osnuwającą ciemność opatulającą moje ciało i umysł, w zupełności uwalniając od wszelkiego nieznośnego bólu.
0 komentarze:
Prześlij komentarz