Krwawe Łowy, rozdział V

*Sunggyu*



  Po paru minutach zasiedliśmy w salonie Gotów. Zebrała się cała nasza wyjątkowa szóstka, tj. ja, Hoya, JB, Ravi, Hongbin i Hyunwoo.
  Dowiedziałem się, że wampiry urządzają sobie jakieś łowy w naszym kraju! Na czym one właściwie polegały? Domyślałem się tylko, że może chodzić o picie krwi niewinnych ludzi dla zaspokojenia własnego chorego pragnienia.
  Zapytałem o to Raphaela. On wiedział wszystko, więc na bank znał odpowiedź.
- Cóż – zaczął – jak doszły mnie słuchy, pewien klan wampirów raz na jakiś czas urządza takie bezmyślne polowania. To rzecz jasna tak, jak na pewno każdy z was zdążył się domyślić, polega na zaspokajaniu pierwotnych potrzeb. Bez niej ich egzystencja zakończyłaby się bardzo szybko.
- Raph, powiedziałeś „pewien klan” – zauważył Ravi – jest więcej jakichś grup?
- Owszem – skinął głową. – Ale obecnie tylko jedna jest tak zacofana i zdziczała. Zwą się Verturi.
- Ciekawa nazwa – powiedział Binnie.
- A te pozostałe? – zapytałem.
- Osobiście kontakt mam z sześcioma organizacjami, bo tak prosili, aby je nazywać. Z szefem jednej z nich spotkacie się jutro w południe. Wszystko wam wyjaśni, jak załatwić sprawę z wpadającymi przez okna wampirami.
- Czyli ten, z którym się spotkamy nie będzie chciał wypić naszej krwi? – spytał Binnie.
- To cywilizowany, inteligentny człowiek, Hongbin.
- Ja tam się wolę upewnić – uniósł ręce w obronnym geście.
- A mówiłeś też o swego rodzaju zemście – powiedział JB.
- Powiem tak. Jeżeli raz nadepnie im się na odcisk, nie dadzą temu komuś żyć w spokoju. Natomiast ten dzisiejszy wyskok z pewnością nie należał do jednorazowych ataków. Prawdopodobnie wampir, który wpadł do waszego mieszkania był zaledwie przystawką przed ogromnym daniem głównym. Wiedział, gdzie uderzyć i w kogo celować, żeby przypadkiem się nie zranić i za bardzo nie wybrudzić. – Przerwał na chwilę, jakby się nad czymś zastanawiał – ten wampir, który zginął dwa lata temu – spojrzał na nas z poważną miną – należał do klanu Verturi. W tamtym czasie również urządzali swe łowy, a wy weszliście w drogę jednemu z nich i co więcej, pozbawiliście go życia.
- Czyli zapewne szef Verturi postanowił, że w dzień kolejnych łowów, upoluje któregoś z nas, tak? – zapytał Hyunwoo.
- Całą waszą szóstkę plus waszych przyjaciół. On się nie rozdrabnia.
- No to pięknie – skwitowałem – ściągnęliśmy na siebie hordę wygłodniałych krwiopijców. Żyć nie umierać.
- Jutrzejsze spotkanie na pewno pomoże wam w rozwiązaniu tego problemu. Teraz będziecie musieli współpracować jak nigdy dotąd – złożył ręce na piersi – mam nadzieję, że przez te wszystkie lata ćwiczyliście oraz udoskonaliliście swoje umiejętności. Liczę na was. Nie bez powodu wybrałem akurat waszą grupę.
- Spokojnie, Raph – uśmiechnął się Ravi – jesteśmy jak zawodowcy. Panujemy nad swoimi żywiołami i innymi ciekawymi zdolnościami – w tym momencie spojrzał na JB i Hyunwoo. To fakt, oni nie władali typowo ziemskimi żywiołami. Jaebum posiadał moc światła, a Hyunwoo telekinezy oraz telepatii.
- Bardzo mnie to cieszy – odwzajemnił uśmiech – nie wiem, kiedy ostatnio korzystaliście ze swych umiejętności, ale radzę rozgrzać się przed jutrzejszym dniem. Przeżyjecie niemałą przygodę.
- Co masz na myśli? – zdziwiły mnie jego słowa.
- Nie czeka was jedynie spotkanie z szefem wampirów… - rozłożył ręce. – Jutro w południe stawcie się przed swoim wieżowcem.
  Po tych słowach po prostu zniknął, nim zdążyłem zadać jeszcze jedno nurtujące mnie pytanie. Ostał się po nim jedynie złoty, połyskujący drobny pyłek, który powoli opadł na podłogę.
- Zawsze tak robi – wkurzony opadłem na oparcie kanapy.
- Taki już jest – Hoya wzruszył ramionami. – Możemy się jedynie cieszyć, że będziemy mogli się wyspać.


  Późnym wieczorem, by nieco się uspokoić grałem w jakąś mało wymagającą myślenia gierkę na laptopie.
- Denerwujesz się przed jutrem? – Hoya usiadł obok mnie. Popatrzył w ekran i uśmiechnął się pod nosem.
- Przepraszam bardzo, masz coś do Zumy? – nie mogłem na niego spojrzeć, bo robiło się gorąco a kulki sunęły prosto w czarną otchłań. Były coraz bliżej…
  Było se ściągnąć Sparkle! Zuma była dla mnie chyba trochę za trudna.
  A przynajmniej ten przeklęty poziom, który starałem się przejść już trzeci raz!
- Nie mam, coś ty. Ale boisz się?
- Pewnie, że tak. Musiałbym być nie wiem jak zahartowany, by choć trochę się nie bać – po kiego grzyba strzeliłem w to sokole oko! No ten celownik guzik mi daje. Tylko mnie rozprasza i wkurza.
- Mam tak samo – pokiwał głową i znów na mnie spojrzał – ale masz poważną minę. I to na stówę nie przez myślenie o jutrzejszym dniu.
- Człowieku, tu nie ma czasu na luz. Zobacz, no zobacz, co się dzieje! – pokazałem na ekran – no przecież zaraz zginę!
- Tu masz dwie czerwone – pokazał na nie palcem. Strzeliłem. Nieco mi ulżyło – a tu tyle samo zielonych.
  Dzięki niemu mój kulkowy wąż jeszcze jechał normalnym tempem. Najbardziej nie lubiłem, gdy zwalniał, bo wtedy jasnym było, że twój koniec nieubłaganie się zbliżał i właściwie rzadko udawało się z tego wybrnąć.
- Za bardzo się denerwujesz i przez to nie dowidzasz.
- Ja mam doskonały wzrok, więc proszę mi się tutaj nie wymądrzać.
- Tak, teraz masz doskonały – roześmiał się. Nie wiem, o co mu chodziło.
  Strzelając w te zdradliwe kulki przypomniałem sobie słowa Raphaela nim zniknął. O co mogło mu właściwie chodzić? Czemu jasno nie powiedział, co nas tak właściwie czeka? Czy on zawsze musiał tak enigmatycznie kończyć każde nasze spotkanie?
- Wiesz może, co miał na myśli Raphael, gdy mówił, że nie czeka nas jedynie spotkanie z tym szefem?
  Hoya przez dłuższą chwilę się zastanawiał. Wydął dolną wargę i pokręcił głową.
- Pojęcia nie mam. Może zobaczymy się z wampirami od tych Vulturi? Albo będziemy z nimi walczyć czy coś?
- Nawet nie mów takich strasznych rzeczy. Ja mam nadzieję, że żadnych wampiurów nie będziemy musieli oglądać.
- Ale radził, żebyśmy się rozgrzali przed jutrem.
- Kurde, oby nie wysłał nas na jakąś wojnę z wampirami…
  Widziałem kątem oka, jak Hoya kiwał wolno głową a w rękach czarował jakiś kwiatuszek o fioletowych płatkach.
- Wiesz, że to nie zrobi na nich wrażenia, jak obrzucisz ich liśćmi czy czymś takim? – szło mi coraz lepiej w gierce…
- Żywioł ziemi to nie tylko roślinki, Gyu – spojrzał na mnie z lekkim grymasem – to również skały – nagle podrzucił w dłoni mały kamyczek.
- A no fakt, zapomniałem – jeszcze tylko trochę i przejdę ten poziom! – jak im ciśniesz takim solidnym kamulcem w te krzywe gęby, to nie będzie im do śmiechu – sam się zaśmiałem, bo wyobraziłem sobie tę komiczną sytuację.
- Oj z pewnością nie będzie – pokręcił głową – a ty jak tam ze swoim żywiołem? Nie zrobiłeś sobie krzywdy?
- Bardzo śmieszne. Lepiej spójrz na mistrza – pstryknąłem palcami wolnej ręki i na czubku wskazującego palca utworzyłem mały płomyk – pełna kontrola – zgasiłem go jak parującą jeszcze lufę rewolweru.
- Wspaniale – zaklaskał – ale czymś takim to możesz im jedynie w oko strzelić – zaśmiał się.
- Potrafię zrobić znacznie większy płomień, ale przecież teraz jestem zajęty.
- A może po prostu nie umisz nad nim zapanować? – szturchnął mnie ramieniem.
- Umim, umim! – odwróciłem się do niego – Patrz! – wyprostowałem rękę, a nad otwartą dłonią uniosła się dość spora, pomarańczowa kula ognia. – No i kto tu jest zawodowiec?
- Gyu…
- Jeszcze powątpiewasz?!
- Twoje kulki… - pokazał palcem na ekran. Zobaczyłem, jak w zastraszającym tempie cały wąż wlatuje do czarnej dziury.
- Tylko nie to! – rzuciłem się do laptopa, próbując rozpaczliwie ratować sytuację.
- Dywan! – no a moja kula, którą utworzyłem spadła na dywanik…
- No katastrofa po prostu! – złapałem się za głowę patrząc to na grę, to na gaszącego ogień Hoyę.
- Mało brakowało, a musielibyśmy dzwonić po Raviego, żeby nam mieszkanie musiał ugasić!
- Tylko mi nie mów, że to moja wina! – rzuciłem obrażony – przez ciebie znowu przegrałem.
- To zaczniesz od nowa, proste! – zdyszany zdołał ugasić płomień poduszką.
- Łatwo ci mówić! Sam byś zagrał w Zumę, to byś zobaczył, co to znaczy walka o życie!
- Kurde, to ściągnij w końcu te Sparkle i wywal tę pieruńską Zumę!
- W sumie… - pokiwałem powoli głową – to nie jest taki głupi pomysł – włączyłem przeglądarkę i zacząłem namiętne poszukiwania nowej gierki.
  Widziałem tylko, jak Hoya klepnął się w czoło otwartą dłonią. Czymś się załamał, ale czym, to nie wiem…

0 komentarze:

Prześlij komentarz