Wolność Dusz, rozdział XIV


  Skrzywieni, weszliśmy do środka. Małe pomieszczenie z jakimś drewnianym, siermiężnym stolikiem pod prawą ścianą, rozpadającą się półką pod kolejną i kilkoma śmieciami, które dawno straciły swój pierwotny kształt, nie nastrajały człowieka optymizmem. Ujrzeliśmy tuż przed sobą szeroką szafę o metalowych drzwiach na niewysokich nóżkach. Była zamknięta na kłódkę i nie pasowała do reszty otoczenia. Wymownie spojrzeliśmy na siebie, bo nigdzie nie ujrzeliśmy kolejnych drzwi, choć mapa pokazywała zupełnie co innego.
— Tutaj musi być przejście. — Hoya wskazał na tę potężną szafę.
— I tu kryje się tajemnica lekarza— powiedział Hyunwoo. – Pilnie jej strzegł mimo, że chyba nikt go nie podejrzewał.
— Ale gdyby jednak znalazł się ktoś, kto mógłby zacząć węszyć, najpierw zgubiłby się w tych kazamatach, a później, jeśli jakimś cudem by tutaj dotarł, spotkałby go wielki zawód — mówił Mark. — Nawet jeśliby pomyślał, że znajdzie tam przejście — Pokazał palcem na szafę. — nie przesunąłby jej. To cholerstwo pewnie waży z tonę.
— Pewnie tak. — Westchnąłem, czochrając się po głowie. Ciekawe, czy my ją przesuniemy — pomyślałem.
   Podeszliśmy do niej, ja z Hyunwoo stanęliśmy po jej lewej stronie, Hoya i Mark po drugiej. My pchaliśmy, oni ciągnęli. Zdążyliśmy się napocić, stracić dech, wypluć płuca, naprzeklinać się i zrobić przerwę, a to draństwo ani drgnęło!
— Ja pierdziu. — westchnął ciężko Mark. — Miałem rację. To chyba już się zdołało zakorzenić przez te lata.
— Gdyby tak było, Hoya zaraz zrobiłby porządek z tymi korzeniami. — Opierałem się pochylony na kolanach.
— A może… — zaczął niepewnie Hyunwoo — użyję swojej mocy telekinezy, co myślicie? — Popatrzył po nas.
— Twój umysł może faktycznie będzie od nas silniejszy. Spróbuj. — Machnąłem niedbale ręką, nieźle wykończony po kilku minutach szarpania się z tą krową.
   Hyunwoo stanął ze trzy metry od niej. Przyłożył dłonie do skroni i zamknął oczy coraz bardziej się marszcząc. Patrzyłem na niego z rozchylonymi ustami, dostrzegając biały, półprzeźroczysty obłoczek przypominający mgłę, który teraz otaczał jego głowę i powiększając się, płynął w powietrzu w dół jego ciała. Musiał używać naprawdę sporo mocy, żeby pokazywała nam się tak wyraźnie. Zazwyczaj taka sytuacja nie miała miejsca. Wystarczyło, by skupił się, machnął ręką i człowiek albo przedmiot przelatywał przez cały pokój.
   Nagle usłyszeliśmy skrzypienie, a już po chwili zgrzyt. Masywny mebel przesunął się gładziutko, z niemałym łoskotem na prawą stronę obnażając za sobą skrywaną przez lata prawdę. Kolejne, na pewno zamknięte na klucz drzwi.
   Hyunwoo wziął potężny haust powietrza i otarł pot z czoła. Zaklaskaliśmy aż z dumy i radości, bo gdyby nie on, moglibyśmy tutaj utknąć.
— Za cholerę nie mam pojęcia, jak ten gość to przesunął…
— Może było puste, a gdy już stanęło na właściwym miejscu, wypełnił szafę jakimiś ciężkimi przedmiotami? — zastanawiał się Mark. — Kiedyś to wszystko robili takie solidne, więc mogło dużo wytrzymać. Ale gratuluję. — Z uśmiechem go poklepał. — Teraz chwilę odpocznij, bo zużyłeś sporo energii.
— Tak, usiądź sobie, a my z Hoyą rzucimy okiem, co jest w środku. — Odczekałem pewien moment, aż roślinki utworzą klucz i wtedy kolega nacisnął klamkę, i pchnął drzwi, które otworzyły się z upiornym skrzypieniem. Poczuliśmy okropny fetor.
— Szlag! Ale cap! — Hoya aż odskoczył i od razu zatkał nos, zostawiając uchylone. Zaduch był nieznośny, musieliśmy chwilę odczekać, aż najgorsze przeminie, żeby w ogóle móc tam wejść.   
  Wydawało mi się, że to pomieszczenie jest węższe od tego, w którym się znajdowaliśmy, ale równie dobrze mógł to być następny korytarz. Przez egipskie ciemności, jakie tam panowały nie potrafiłem stwierdzić, co tam nas czeka.
   Gdy Hyunwoo odpoczął, a wejście do środka było już w miarę możliwe, przekroczyliśmy próg, wciąż marszcząc się od panującego tam zatęchłego smrodu. Po raz kolejny utworzyłem kule, a nasze medium znów szło tuż przy ścianie, dotykając ją, aby być może dostać w końcu jakiejś wizji. Robił to od samego początku, jak tylko weszliśmy do piwnicy.
 
***

— Gdzie Jackson? — spytał Binnie wychodząc z łazienki z maseczką na twarzy.
— Poszedł do sklepu. Ma ze sobą pogrzebacz, zna szermierkę i takie tam, raczej nic nie powinno mu się stać — odpowiedział Gyu, wstając z fotela i przeciągając się. — Cały zesztywniałem od tego siedzenia.
   Ravi tymczasem skończył szyć i spakował wszystko do torby. Wyjął komórkę z kieszeni spodni, spojrzał na ekran i westchnął:
— Minęło prawie półtorej godziny odkąd ich nie ma. — Popatrzył po pozostałych — Jest już druga. Co oni tam robią tyle czasu?
— Nie wiem — odparł Gyu kręcąc biodrami. — Oby tylko czegoś się dowiedzieli, żebyśmy mogli wreszcie skończyć tę sprawę. — Zrobił jeszcze parę skłonów i położył się na łóżku. — Od razu lepiej. — Odetchnął, moszcząc się wygodnie w pościeli.
— Cisza i spokój, może się zdrzemniemy? — zaproponował Ravi.
— Ja bardzo chętnie. — Przymknął oczy Sunggyu.
— Ja muszę z tym posiedzieć jeszcze parę minut. — Binnie dotykał maseczki, sprawdzając palcami, czy dobrze się trzyma. — Ale potem na pewno się położę. — Ziewnął.

   Ravi i Gyu spokojnie drzemali, Hongbin przeglądał jakieś czasopismo. Sprawdził po chwili godzinę na komórce, po czym poczłapał do łazienki. Zamierzał zdjąć maseczkę, umyć zęby i pójść spać. Jak miało się wkrótce okazać, niestety nie było mu to dane…
 
***

   Wolnym krokiem pokonywaliśmy wąski korytarzyk, który po zakręcie w prawą stronę zakończył się metalowymi drzwiami. To mnie zastanowiło, bowiem były pierwszymi niewykonanymi z drewna. Spojrzałem na mapę, tknięty dziwnym przeczuciem.
   Byliśmy na miejscu. W tym punkcie telefon był nam już niepotrzebny. Hoya utworzył klucz, nacisnął klamkę, rzucił nam krótkie, pełne napięcia spojrzenie i pchnął drzwi. Otworzyły się z metalicznym, ciężkim dźwiękiem, wypuszczając kolejną chmurę niewyobrażalnego smrodu. Aż nas cofnęło. Musieliśmy chwilę odczekać, aby wejść do środka.
— Cholera — syknął Mark, przymykając oczy z grymasem. — Aż się boję, co tam znajdziemy. — Popatrzył po nas zatykając nos.
— Nie tylko ty. — Przełknąłem ledwo ślinę, spoglądając w stronę uchylonych drzwi.
   Po kilku minutach stwierdziliśmy, że możemy wchodzić, choć było to doprawdy przykre doświadczenie. Każdy krok stawialiśmy bardzo ostrożnie, rozglądając się po wielkim pomieszczeniu. Pod prawą ścianą ciągnęły się cele. Nie wiem, ile dokładnie ich było, ale z pięć na pewno. Pod lewą drewniane proste stoły i wiszące półki, pełne naczyń i innych szklanych przedmiotów. Surowy wygląd tego miejsca napawał mnie lękiem, a gdy ujrzałem, po czym idę, aż zamarłem. Wybałuszyłem oczy, pokazując reszcie, że stąpamy po różnych rozmiarów brunatnych plamach. Dostrzegliśmy je także w tych celach, na ścianach. Były wszędzie. Krew, mnóstwo krwi. Co za straszliwe rzeczy musiały się tutaj dziać, żeby pozostawiły po sobie takie ilości krwawych śladów?
   Usłyszałem stękanie i ciężki oddech.
— Hyunwoo? Co się dzieje? Masz wizję? — Objąłem go, zmartwiony tym, jak potwornie zbladł i cierpi z powodu widzianych obrazów.

***

   Krzyki, jęki, odgłosy agonii zaatakowały jego umysł znienacka z ogromną siłą i natężeniem. Miał problem z oddychaniem i z równowagą. Podtrzymywany przez JB, zamknął oczy, marszcząc się z bólu głowy, który z chwili na chwilę stawał się coraz bardziej nieznośny. Słyszał, jakie niewyobrażalne katusze znoszą młode, niewinne dziewczęta. Czuł ich bezgraniczny strach, słyszał, jak błagają o litość, jak szarpią za kraty, pragnąc stamtąd uciec. Dostrzegł w końcu jeden z pierwszych przytłaczających obrazów. Dziewczyny w celach. Niektóre nieprzytomne, inne zdzierające gardło i walące pięściami w drzwi celi, a jeszcze inne skulone w kątach swego więzienia, przerażone, błądzące załzawionymi, spuchłymi już od łez oczami po straszliwym otoczeniu.
   Był sam w tym piekle. Choć niemożebnie tego pragnął, nie mógł pomóc porwanym osobom. Musiał ruszyć przed siebie, zobaczyć jeszcze więcej, zdobyć jak najwięcej informacji, nawet kosztem własnego zdrowia. W głowie mu szumiało, uszy cierpiały od rozdzierających serce wrzasków i lamentu. Pocił się, dusił przez otaczający go koszmar.
   Podszedł do metalowego, szpitalnego łóżka. Ktoś na nim leżał przykryty białym prześcieradłem z ogromną, krwawą, wciąż powiększającą się plamą pośrodku. Drżącą ręką dotknął tkaniny… I w tym momencie poczuł jak szarpnęło całym jego ciałem. Dostał mdłości, zakrztusił się, słysząc osłabiający go ogłuszający dźwięk przypominający sprzężenie zwrotne w mikrofonie. Wysoki, przenikliwy, silniejszy niż zazwyczaj, kiedy w zwykły dzień, przez parę sekund człowiek może doświadczyć tego uczucia. W jego sytuacji był znacznie dłuższy. Trzymał się za skronie, powoli otwierając oczy.
   Był w samym środku eleganckiego, wykwintnego i pełnego przepychu przyjęcia z XIX wieku. W tłumie ubranych z klasą osób, dostrzegł pana McCay, uśmiechniętego, pochłoniętego rozmową z jakimś wysoko postawionym mężczyzną. Lekarz obejmował swą śliczną żonę, odzianą w czerwoną długą suknię, bogato zdobiony, ciężki naszyjnik na szyi i dopasowane kolorystycznie do stroju, rękawiczki sięgające samych łokci. Kiedy rozmówca jej męża odszedł, kobieta wypiła lampkę wina, a jej ciałem nagle wstrząsnął spazm bólu. McCay, choć lekko zdenerwowany, dyskretnie wyprowadził żonę z przyjęcia. Zabrał ją na piętro, na które Hyunwoo przenosi się po uczuciu szarpnięcia i kolejnymi, tym razem lżejszymi mdłościami.
   Zauważył, że znalazł się w pokoju JB i reszty. Tylko w czasach, kiedy żył jeszcze lekarz, stanowił on sypialnię dla małżeństwa. Dostrzegł łoże z baldachimem, elegancką, gustowną toaletkę i… co było dość dla niego niezrozumiałe, zakryte szczelnie okna przez bordowe, ciężkie zasłony.
   Usłyszał nagle krzyk kobiety. Zobaczył jak słania się na nogach. Obejmował ją mąż, szepcząc słowa, które miały ją uspokoić. Stali tyłem do Hyunwoo. Widział, że żona wciąż jest zgięta z bólu. Jęczała, wyła, błagała o coś mężczyznę. Posadził kobietę na łóżku powtarzając, żeby była spokojna, że zaraz jej pomoże. Chłopak aż cofnął się, zakrywając z szoku usta, kiedy wreszcie odwróciła się i mógł ujrzeć, jak teraz wyglądała. Nie miała już tak delikatnych, ślicznych rysów twarzy. Teraz prezentowała się koszmarnie. Miała rozchylone usta, a jej zęby były w odcieniach szarości i czerwieni, skóra twarzy wyglądała, jakby była paskudnie poparzona. Kobieta cała się trzęsła, jej ręce zesztywniały, widocznie musiała stracić w nich czucie. Ten widok był potworny. Hyunwoo ponownie poczuł straszne mdłości, a gdy zauważył mężczyznę zbliżającego się do żony z tacą z kielichem pełnym krwi i talerzykiem, na którym było coś, co przypominało mus malinowy, teraz wręcz pożerany zachłannie przez kobietę, omal nie zwymiotował.
   Szarpnęło nim raz jeszcze. Strasznie osłabiony znajdował się ponownie przed przykrytym ciałem. Dopiero teraz dostrzegł, że była to dziewczyna z trupiobladą twarzą, z oczami szeroko otwartymi, mętnymi… martwymi. Roztrzęsiony odkrył prześcieradło. To co zobaczył, to było dla niego zbyt wiele. Zbyt wiele, by mógł to wytrzymać. Wrzasnął i padł nieprzytomny.
 
***

— Crazy! Go crazy! Crazy! Go crazy! — podśpiewywał Jackson wracając w wybornym humorze do hotelu z zakupionym przysmakiem. — Zaraz cię zjem, cudo ty moje i nikomu nie dam. — Mlasnął i szelmowsko się uśmiechnął.
   Wszedł do hotelu, spojrzał w stronę recepcji. Nikogo nie było za kontuarem.
— Pewnie śpi — powiedział pod nosem i wszedł na schody.
   Wchodził akurat na ostatni stopień, gdy ogarnęło go pewne, niepokojące uczucie, nakazujące mu, by w tej chwili stanął. Rozejrzał się dookoła. Światła w holu były przygaszone. Wszędzie panował niczym niezmącony spokój, jednak czuł, że ewidentnie coś nie gra. Nie wiedział, dlaczego, ale zaczął odczuwać lęk. Nikogo w pobliżu nie widział, było cicho jak makiem zasiał. Czuł, że nie jest sam i to wywoływało dreszcze na całym ciele. Wzdrygnął się. Miał wrażenie, iż ktoś lub coś go obserwuje.
   Drgnął, ruszył w końcu, pokonując może ze dwa metry, gdy znów gwałtownie się zatrzymał. Zimne ciarki ponownie oblazły go od stóp do głów. Był tak spięty, że z trudem przychodziło mu swobodne oddychanie. Kiedy wreszcie na sekundę rozluźnił mięśnie, wypuścił powietrze z płuc i ujrzał swój oddech. Obłoczek pary, jak w mroźny dzień. Wciągnął powietrze i wypuścił. Nie przywidziało mu się. Znowu z ust wydobywała się para.
   Zamarł. Z przejmującego strachu nie mógł się ruszyć, wykonać choćby jednego małego kroczku. Wtem, kątem oka dojrzał, że coś pojawiło się znikąd, nie wydając przy tym żadnego dźwięku, więc zdecydowanie nie mógł być to człowiek, choć bardzo teraz tego pragnął…
   Próbował w końcu ruszyć się z miejsca, ale nogi były jak z ołowiu, tkwiły niczym wmurowane w podłogę. Stał tak, a to coś, nie wydając z siebie żadnego najmniejszego dźwięku, wciąż było za nim.
   Cholernie bał się odwrócić. Modlił się w duchu, żeby to zniknęło, a on mógł znaleźć się w bezpiecznym pokoju z kolegami. Chciał być z dala od tego czegoś.
— Uciekaj! — Coś krzyczało w jego głowie.
   Wziął głębszy oddech i spróbował oderwać nogi od podłogi. Pomału, nie wykonując zbędnych ruchów, uniósł jedną nogę i zrobił krok do przodu. Potem drugi. Nie widział, ale wyraźnie czuł, że to coś wciąż jest za jego plecami.
   Wyprostował prawą rękę. Pogrzebacz wysunął się z rękawa. Chwycił go mocno, pewnie, czekając na odpowiedni moment, aby zaatakować. Pomyślał, że jak odbiegnie kilka metrów, wykona szybki obrót i wymierzy cios. Wypuścił powietrze, spiął się i wystartował.
   Błyskawicznie się obrócił i chciał uderzyć pogrzebaczem, ale ku jego zdziwieniu, na korytarzu nic nie było.
   Odetchnął z ulgą i już miał się odwrócić, gdy nagle poczuł przeraźliwy chłód. Włosy stanęły mu dęba ze strachu, kiedy uświadomił sobie, że to coś nie zniknęło, ale jest... nad nim. Widok, który ukazał się jego oczom był zatrważający.
   Puste oczodoły, ostre, szkaradne zęby w otwartych szeroko ustach, z czaszki zwieszały się kawałki skóry z resztkami włosów. Chude, długie ręce ze szponami zamiast palców, wyciągały się w stronę jego twarzy. Upiór miał na sobie coś, co przypominało zbutwiałą, poszarpaną na końcach suknię. Miał wrażenie, że zaraz zemdleje ze strachu.
   Ten demon, który po raz pierwszy ukazał im się na cmentarzu, był przez niego widziany tylko przez krótką chwilę, teraz niestety, miał okazję dokładnie mu się przyjrzeć.
   Tkwił tak w bezruchu nie wiedząc, co zrobić. Nogi mu się trzęsły, oczy zaszkliły, cały zbladł. Dopiero, gdy ten paraliż ustąpił, rzucił się do ucieczki. Nie pobiegł daleko. Poczuł silne, bolesne uderzenie w plecy i padł jak długi z hukiem na podłogę.
   Jakaś niewyobrażalna siła zakręciła nim, że przez chwilę kompletnie stracił orientację, gdzie jest sufit, a gdzie podłoga. Potwór rzucił nim nagle o ścianę, pozbawiając go tchu. Gdy zsunął się na ziemię, uniósł go ponownie w górę i z impetem rzucił o przeciwległą ścianę. Leżał przerażony, okropnie obolały, kiedy to coś zawisło tuż nad nim. Demon wyszczerzył zęby i szeroko rozdziawił usta, wydając przy tym pełny wściekłości ryk. Jackson zatkał odruchowo uszy. Dźwięk wibrował w jego głowie, aż zrobiło mu się niedobrze.
   Wokół upiora unosił się odór rozkładu. Nie mógł dłużej go znieść. Zebrał wszystkie siły, aby się podnieść. Udało mu się wstać, ale demon zagrodził mu drogę do pokoju. Ruszył więc
w przeciwnym kierunku. Przecież, gdzieś tam właśnie leżał pogrzebacz. Jego jedyna broń. Miał nadzieję, że zdąży go podnieść i obronić się przed ta koszmarną kreaturą. 
— Jest! — wyszeptał, dostrzegając z ulgą swój pogrzebacz. Gdy schylał się po niego, upiór uderzył go w plecy. Tym razem nie czuł tylko samego uderzenia, ale jeszcze coś, co zmusiło go do wrzasku. Szpony rozerwały materiał kurtki, orząc przy tym jego skórę. Do tej pory walczył w ciszy, ale teraz nie był w stanie tego znieść. Darł się, ile sił w płucach, a potwór bezlitośnie po raz kolejny go zaatakował. Upadł do przodu, czując na twarzy coś miękkiego, lepkiego. Dotknął tego ręką. Była cała czerwona. Stękając, wstał i pobiegł w stronę pokoju. Demon chwilę kotłował się pod sufitem, jednak już po chwili, ruszył za nim w pogoń.

0 komentarze:

Prześlij komentarz