Wolność Dusz, rozdział XVI

  Przyjemne ciepło, wpadających przez okno promieni słonecznych, opatuliło całą moją twarz. Nie chciałem otwierać oczu, było mi teraz zbyt błogo i mógłbym pospać jeszcze z kilka ładnych godzin, nawet w ciągu dnia.
   Poczułem, jak ktoś usiadł na brzegu łóżka obok mnie, ujął delikatnie moją dłoń i zaczął gładzić kciukiem po jej wierzchu. Wiedziałem, kim była ta osoba, bo słodycz, jaka wypełniła moje ciało przyspieszyła bicie serca, pobudzała mnie i natychmiast zmusiła do rozchylenia ociężałych powiek. Lenistwo z gruntu przegrywało z chęcią zobaczenia...
— Jiyeon... — szepnąłem, lekko unosząc kąciki ust.
— Witaj wśród żywych, przystojniaku. — Uśmiechnęła się i delikatnie musnęła mnie ustami. Zdecydowanie zbyt krótko — pomyślałem.
— Skoro już się obudziłeś — Odchrząknął Mark — to może chciałbyś się dowiedzieć o pewnych sprawach.
— Jasne. — Usiadłem, opierając się wygodniej o postawione poduchy, nie przestając jednocześnie trzymać Yeoni za rękę. Chwilę trwało nim trybiki w mózgu zaskoczyły i zaczęły poprawnie działać, wciąż jeszcze zamulone przez głęboki sen. Zamrugałem kilka razy i przeczesałem włosy. — To ile spałem? — zapytałem po dobrej minucie.
— Z jakieś osiem, dziewięć godzin — odparł spokojnym tonem Mark.
— Która jest? — Tarłem oczy, by móc lepiej widzieć.
— Chwilę przed dwunastą — poinformował mnie spoglądając na zegarek na ręce. — Jak się czujesz? Poza tym, że świetnie dzięki Jieyon. — Posłał jej wymowny, szeroki uśmiech, na co ona odpowiedziała tym samym.
   Poczochrałem się lekko zawstydzony po głowie i nagle dotarło do mnie, że wczorajszej nocy z imponującą prędkością przeleciałem przez pół korytarza i przydzwoniłem w ścianę w piwnicy. Na samo wspomnienie aż się wzdrygnąłem. To była jedna z tych rzeczy, o których wolałbym po prostu zapomnieć.
— O dziwo... — Dotknąłem pleców, a zaraz potem ramienia — nic mnie nie boli. — Popatrzyłem na nich zdumiony. Nikogo poza nami nie było w pokoju.
— Ravi o to zadbał. — Mark klapnął po drugiej stronie łóżka. Widziałem ulgę w jego oczach. — Rąbnąłeś głową, robiąc sobie niezłego guza. Oberwało też ramię i plecy. Miałbyś wielgachne, zapewne czarne siniaki, gdyby Ravi od razu cię nie wyleczył. Jackson również... — urwał nagle i zacisnął mocno usta, odwracając ode mnie wzrok.
— Czekaj, co? — Teraz mózg pracował mi na pełnych obrotach. — Co z Jacksonem? Co mu się stało? — Chciałem zaraz wstać i go szukać.
— Też byłem w szoku. — Westchnął i przeciągnął dłonią po całej twarzy zapewne już wykończony całą tą sprawą i niekończącym się strachem. — Demon rzucał nim po korytarzu i jakby tego było mało, poharatał mu plecy.
— Miał taką samą ranę, jak ja? — Gotowało się we mnie, musiałem uważać, by z tych nerwów za mocno nie ścisnąć dłoni Jiyeon.
— Niestety tak, ale i nim Ravi się zajął — uspokoił mnie Mark.
    Odetchnąłem głęboko i zjechałem nieco z poduszek.
  Rozmyślałem nad stanem Jacksona, nad wczorajszymi wydarzeniami i kiedy przypomniałem sobie, jak obroniliśmy się przed demonem, przed oczami stanął mi obraz siedzącego na podłodze nieprzytomnego Hyunwoo.
— A jak ma się nasze medium? — zapytałem.
— Obudził się godzinę temu, zjadł śniadanie i nabrał kolorów. — Po namyśle dodał: — Bóle głowy też już ustąpiły. W zasadzie czuje się naprawdę dobrze — Uśmiechnął się lekko, uspokajając mnie tymi informacjami.
   W momencie, kiedy chciałem zapytać o jeszcze jedną rzecz, drzwi otworzyły się i do pokoju zaczęła wchodzić cała nasza ekipa. Od razu rozpromieniłem się na ich widok. Oni także nie ukrywali ulgi i radości malujących się na ich twarzach. Jackson przykicał do mnie i wytulił za wszystkie czasy. Byłem szczęśliwy, że nic mu nie jest, ale bez opieprzu za lekkomyślność się nie obeszło. Raviemu za to podziękowałem za uleczenie mnie i Jacksona.
   Gdy przywitałem Hyunwoo, spytałem jeszcze dla pewności, jak się czuje, i dopiero po tym poprosiłem go delikatnie, czy mógłby opowiedzieć nam, co zobaczył we wczorajszej wizji. Wszyscy zajęli swoje miejsca, a on siadając na jednym z foteli i przysuwając go bliżej, żeby każdy dobrze go widział, milczał dłuższą chwilę. Widziałem, że układał sobie w głowie, jak i od czego mógłby rozpocząć i stwierdziłem też, że musiał sobie wszystko dokładnie przypomnieć, by teraz móc podzielić się z nami tymi informacjami. W końcu zaczął z lekkim ociąganiem mówić o przytłaczających zdarzeniach, jakich był świadkiem w piwnicy McCayów. Momentami niektórzy aż się marszczyli i wzdychali przez ciężką opowieść, którą nam serwował. To, co widział i słyszał, było niewyobrażalne. Ciężkie, przytłaczające i delikatnie mówiąc nie do pozazdroszczenia. Druga rzecz, że porwane dziewczyny przeżyły zatrważające ostatnie chwile swojego życia. Cierpiały, były przerażone, pragnęły tylko wrócić do swoich domów, a nie kończyć martwe na stole i pozbawiane organów wewnętrznych. Brr, aż mnie ciary przeszły. Ja tylko mogłem sobie wyobrazić tę koszmarną scenę, ale Hyunwoo był jej świadkiem i nie dziwiło mnie, że zbladł i musiał w pewnym momencie na chwilę przerwać swoją opowieść.
— Lekarz spuszczał krew z ciał dziewcząt, żeby jego żona mogła… O cholera. — Hoya zatkał usta z grymasem obrzydzenia.
— Nie tylko piła krew — powiedział Hyunwoo. — Gdy byłem w ich sypialni, widziałem jak mąż podaje jej na tacy kielich z krwią i coś na talerzyku, co wyglądem przypominało mus malinowy.
— To były… On robił… Ona jadła ich… — Eunji coraz bardziej zamaszyście gestykulowała, a gdy Hyunwoo skinął głową, aż jęknęła. Wszystkim chyba cofnęło się poranne śniadanie.
— Porywał dziewczyny, żeby uśmierzyć nieznośne cierpienie, jakie znosiła jego żona — odrzekł po chwili Gyu. — Ale po co? Co jej było? Wam też to kojarzy się z…
— Wampirami? — dokończyłem. — Tak, i cholernie mi się to nie podoba, choć przecież Mark mówił, że to demon. Nawet wampiry nie potrafią przenikać przez ściany i być aż tak szkaradne z wyglądu.
— Nie mówiąc już o lataniu — słusznie zauważył Jackson. Siedział tuż obok mnie oparty
o poduszkę.
— To nie wampir — pokręcił głową Mark intensywnie rozmyślając nad tą istotą.
— Wampir, wampir… — szeptała Eunji. Ona także całkowicie była pochłonięta myślami o tym potworze.
   Patrzyliśmy raz na nią, raz na niego wyczekując do czego w końcu dojdą.
— Wampiry, wampiryzm… — Eunji zapatrzyła się w przestrzeń i nagle, odrywając pewnie każdego z jego własnych rozmyślań, wstała z łóżka — O kurczę! Wampiryzmem określa się taką jedną chorobę… Ale jak ona się nazywała… — Pukała się palcem po czole. — Bodajże coś na „pe”. Pe… Pro…
— Progeria! — strzelił Binnie. Jak się okazało — nietrafnie.
— Zaraz, zaraz… Po… Por…
— Portfolio! — podsunął inteligentnie Jackson i gdy zobaczył moją minę, zapytał z dziecięcą rozbrajającą szczerością: — A nie?
   W tej chwili zauważyłem jak Mark zaczął głośno i szybko stukać w klawiaturę. Wpatrywał się w ekran ze zmarszczonym czołem. Mimo, że widziałem go tylko z profilu, miałem wrażenie, że spłynęło na niego jakieś oświecenie. Ciekawe, o co chodziło…
— Porfiria! — krzyknęli chórkiem Eunji z Markiem. Patrzyliśmy na nich zdumieni.
— Porfiria? — Gyu z mocno zmrużonymi oczami wypowiedział to słowo bardzo wyraźnie.
— Czytaj, Mark — ponagliła go Eunji.
— Osoby chore na porfirię mają zaburzone działanie enzymów, m.in. w hemoglobinie. Najczęściej spotykanym objawem są ostre bóle brzucha i światłowstręt. Skóra porfiryka czerwienieje na słońcu, dlatego unikają go jak tylko mogą i najwięcej czasu przesiadują w zaciemnionych miejscach. Nie lubią wychodzić z domu. — Popatrzył na nas cały sztywniejąc. Rzucił mi krótkie spojrzenie, jakże wymowne i jasno mówiące mi, że w tym momencie chodziło także o mnie oraz moje moce. — Inne objawy to niedowład kończyn, na których w kolejnych latach pojawić się mogą paskudne rozległe blizny, i czerwono—szare przebarwienia zębów i paznokci. W późniejszych stadiach dochodzi do nadmiernego wypadania bądź wzrostu włosów. Może dojść także do oparzeń skóry, depresji, halucynacji wzrokowej, agresywności, a w sporadycznych przypadkach nawet do śmierci.
   Wpatrywaliśmy się w niego milczący i wstrząśnięci. Wiedzieliśmy, że to nie koniec.
— Porfirykom rosną siekacze, są przeraźliwie bladzi, czasem mogą zapadać na tygodniowe śpiączki, z których budząc się — przypominają dosłownie żywe trupy. To choroba genetyczna, która objawić się może zaraz po urodzeniu bądź w okresie dojrzewania. — Zaczerpnął tchu i kontynuował: — Uważa się, że znane niegdyś wampiry takie jak Drakula, mogły chorować na porfirię. Dla ciekawostki wam powiem, że Van Gogh też był porfirykiem.
— O rany… — Ravi złapał się za głowę. — Niezła kicha…
— Żona McCaya potrzebowała krwi, aby pozbyć się bólu. Ona… Ona jest tym demonem, który nas prześladuje. — Mark zamrugał kilka razy, znacznie bledszy na twarzy.
   Widziałem, że wszyscy byliśmy biali jak śnieg z jednym, z wspólnym obrazem przed oczami: Jej koszmarna, pozbawiona nosa i oczu twarz, ledwo przypominająca istotę ludzką, którą przecież kiedyś była. Pewna myśl uderzyła mnie nagle z wielką siłą. Ona kazała porywać, więzić, zabijać a później patroszyć te biedne dziewczyny. To ona była główną sprawczynią niewyjaśnionej sprawy z XIX wieku, ona atakowała nas i nie dawała spokojnie spać w tym hotelu. Nie dała spokoju swojemu mężowi nawet po śmierci. Musiał zajmować się tą brudną robotą przez nieskończoną ilość nocy od dnia, kiedy zmarł. Gnębiła go, nas i nie zamierzała przestać. Była rozwścieczona naszą obecnością i faktem, że jesteśmy bliscy rozwiązania zagadki.
   Ale teraz nie mogliśmy wycofać się z naszej misji. Należało odnaleźć grób dziewczyn, bo obstawiałem, że mógł pochować je w jednym miejscu. Potrzebna była ponowna rozmowa z lekarzem, żeby dowiedzieć, jak on właściwie stracił życie, czy jego żonę zabiła choroba, czemu wypełniała ją tak nieopisana nienawiść i agresja, oraz, gdzie znajdziemy jej szczątki. Naszym priorytetem było pozbycie się jej z tego hotelu.
   Naprawdę nie wiem, jak na to wszystko wpadłem, bo mózgiem naszej ekipy był Mark, nie ja, ale to właściwie były samo tworzące się rozmyślania. Jedna myśl gładko przeradzała się w kolejną, aż w mojej głowie powstała cała lista zadań do wykonania.
   Postanowiłem podzielić się swoimi przemyśleniami z resztą grupy.
— Słuchajcie — zacząłem i poczekałem, aż wszyscy na mnie spojrzą. — Musimy znaleźć miejsce porzucenia zwłok tych dziewczyn. Myślę, że mogą być w jednym, wspólnym grobie. Oblejemy benzyną, posypiemy solą i spalimy ich szczątki. To powinno uwolnić ich więzione przez tyle lat dusze.
— Już samo odkrycie prawdy je odciąży — dodała Jiyeon.
— Ale chyba potrzebna jest wizja, żeby go znaleźć — odezwał się Ravi patrząc na każdego pytającym wzrokiem. — Bo skąd mamy wiedzieć, gdzie go szukać?
— Dobre spostrzeżenie. — Pokiwał głową ponownie zamyślony Mark.
— W piwnicy co miałem zobaczyć, to zobaczyłem. Nie sądzę, żebyśmy tam znaleźli odpowiedź — powiedział sceptycznym tonem Hyunwoo.
   Zapadła cisza. Teraz w pokoju trwała intensywna burza mózgów. Sam zastanawiałem się, gdzie lekarz mógłby porzucać zwłoki. W lesie? Za miastem? Wrzucał je do jakiegoś zbiornika wodnego?
— Nie musisz nigdzie już chodzić za żadną wizją — stwierdził niespodziewanie Hoya. — W końcu to właśnie lekarz zajmował się brudną robotą, prawda? To z nim należy porozmawiać, on będzie wiedział.
— Zgadzam się — poparł go Gyu. — Tylko mamy jeden mały problem.
— Mianowicie? — zapytałem.
— Odkąd pojawiła się żądna krwi nadobna żona lekarza, jego duch nie zawitał do nas ani razu.
— Ona w jakiś sposób go więzi, bądź blokuje. Nie pozwala mu na kontakt z nami — mówiła Jiyeon. — Skoro jemu się nie udało, a wy próbowaliście spalić jego zwłoki — wzięła sprawy w swoje ręce. — Zacisnęła pięść obrazując wypowiedziane słowa. — Najpierw trzeba jej się pozbyć, aby móc porozmawiać z lekarzem. Inaczej nie uwolnimy dziewcząt.
   Kiwaliśmy powoli głowami, zgadzając się z jej teorią.
— Żeby pozbyć się ducha, trzeba spalić szczątki człowieka, którym kiedyś był — powiedział Mark, zamykając laptop. — Tyle, że ona nie jest takim stuprocentowym duchem.
— Wściekłość jest motorem jej destrukcyjnych działań — Binnie zaskoczył nas sposobem, w jaki powiedział o poczynaniach żony lekarza. — Nie ma nigdzie w necie jak umarła? Myślicie, że przez tę chorobę stała się potworem chcącym nas wszystkich powybijać?
— Szukałem — odpowiedział mu Mark. — Mąż znalazł ją pewnego ranka martwą w ich wspólnym łóżku. Za przyczynę zgonu uznano zatrzymanie akcji serca. Zawał. — Wzruszył ramionami.
— Czemu mi to śmierdzi na kilometr? — spytał wyraźnie nieprzekonany Hoya.
— W tamtych czasach ludzie nie znali porfirii. Jeżeli na nią chorowałeś, byłeś uznany za wampira — wyjaśnił Mark. — Być może mąż chciał ją ochronić. Był lekarzem, sam mógł stwierdzić przyczynę zgonu, ludzie mu uwierzyli i po sprawie. Gdyby dowiedzieli się, że jego piękna, uwielbiana żona piła krew, jej ciało mogliby potraktować tak, jak robili to z wampirami. — Przy tym słowie zrobił palcami cudzysłów. — Tego zapewne wolał uniknąć. Zresztą i on by nie miał życia. W końcu społeczność mogłaby skojarzyć fakty i dojść w końcu do konkluzji — on porywał młode dziewczyny, żeby żona mogła silić się ich krwią. Wówczas miałby, kolokwialnie mówiąc, cholernie przekichane.
— Więc — zaczął po chwili Ravi — myślisz, że mogła zabić ją choroba?
— Nie wykluczałbym takiej możliwości. Mogła należeć do niewielkiego grona ludzi, którzy w sporadycznych przypadkach umierali na porfirię.
— Uchodzili za kochające się małżeństwo. — Spojrzałem na Marka i pozostałych. — Powinni być raczej pochowani obok siebie, prawda?
— Byliśmy przy grobie lekarza. Skupieni na nim, mogliśmy nie zwrócić uwagi, jakie nagrobki leżą po jednej czy drugiej stronie — stwierdził Gyu. — Trzeba tam jeszcze raz pojechać i liczyć, że będzie tak, jak powiedział JB.
— Jedziemy dzisiaj — zdecydował z mocą Jackson.
— Ty zostajesz. — Położyłem rękę na jego ramieniu.
— Dlaczego? Przyda wam się profesjonalny szermierz. — Wymachiwał bojowo pięściami. — Wezmę pogrzebacz i będę was osłaniać.
— Ostatnio też go wziąłeś i jak to się skończyło? — zauważył słusznie Gyu.
— Zaskoczyła mnie, teraz nawet niech o tym nie myśli! Wang pokaże na co go stać, zobaczycie! Nie pożałujecie, że mnie weźmiecie.
— To i tak za duże ryzyko. — Pokręciłem głową.
— Byłem mistrzem szermierki w Chinach!
— Ale przeciwnicy byli ludźmi, nie potworami rodem z najgorszych koszmarów.
— Niektórzy byli jacyś niewyjściowi…
— Nie chodziło mi o wygląd, Jackson. — Westchnąłem.
   Przyjaciel jeszcze długo próbował zmienić moją decyzję. Usilnie starał się przekonać całą ekipę, że podoła, że nie da zrobić sobie krzywdy, a jeszcze na bank nam się przyda jego nietuzinkowa umiejętność władania pogrzebaczem w stylu szermierza pełnego klasy, siły i masy imponujących sukcesów na koncie. Jego słowa, nie moje.
   Stanęło na tym, że on z Markiem spędzą tę noc z dziewczynami. Wolałem, żeby trzymali się razem w tych najcięższych chwilach. Upiór mógł nie tylko manifestować swoją obecność na cmentarzu, ale także w hotelu. Nie był głupi. Potrafił (a raczej powinienem powiedzieć, potrafiła) zaatakować kilka osób w ciągu najwyżej jednej godziny i to będących w zupełnie różnych miejscach.
   
  Około godziny 22 zaczęliśmy zbierać się do wyjścia. Tak jak ostatnio, ubraliśmy się całkowicie na czarno. Podczas takiej akcji nie mogli zostać dostrzeżeni przez jakichś niepożądanych świadków.
   Zarzuciłem czarną skórę na siebie i przejechałem dłonią po zaczesanych do tyłu włosach. Gapiąc się na swoje odbicie pomyślałem: A więc znowu wyruszamy na ten cmentarz… Do trzech razy sztuka jak to mówią.
— Uważajcie na siebie. — Wtem ujrzałem za sobą Jiyeon. Chwyciła mnie za ramię, patrząc w lustro.
— Będziemy, nie musisz się martwić. — Uśmiechnąłem się, by i ona choć odrobinę się rozpromieniła.
— O ciebie szczególnie muszę się martwić. — Stanęła przede mną. — Ty jesteś głównym celem i ciągle od niej obrywasz. To straszne widzieć, jak cierpisz… — Pierwszy raz widziałem, jak jej dolna warga zadrżała, a z oczu wszelka siła, odwaga i charakterystyczna dla niej determinacja, skruszyła fala nadchodzących łez bezradności.
   Ująłem delikatnie jej twarz. Chciałem powiedzieć jej, że nie jestem bezradny, że nie jestem zwykłym człowiekiem, który może ochronić się jedynie solą bądź żelazem, że władam energią stającą się potężniejszą z roku na rok. Pragnąłem, by bojowość jej charakteru nie słabła. Musiała być silna i pewna, że nic nam się nie stanie. Byłem bardzo bliski wyjawienia Jiyeon swojej tajemnicy. Nawet otworzyłem już usta, ale nie wyszło z nich nawet jedno słowo.
  Zamiast tego przysunąłem ją do siebie i pocałowałem najczulej i najcieplej jak tylko potrafiłem. W tym całusie zawarłem wszystkie swoje uczucia, jakimi darzyłem Yeoni. Przytuliłem jej lekko trzęsące się ze strachu ciało pogłębiając pełną miłości pieszczotę, dzięki, której po chwili zaczęła nieco się rozluźniać.
— Ulala, Jinyoung będzie zazdrosny, że ktoś zajmie jego pozycję ‘’mamusi’’. — Usłyszałem cichy śmiech Jacksona i sam odsuwając się zarumieniony od Jiyeon, roześmiałem się z tego tekstu.
— Jinyoung? To wasz przyjaciel, tak? — Przenosiła co chwilę wzrok ze mnie na Jacksona.
— O tak! — Podbiegł do nas i objął oboje. — Musisz go poznać. — Wyszczerzył się do niej. — Zresztą Youngjae, Yumiego i BamBama także.
— BamBam? — Wyraźnie zamyśliła się nad naszym fashionistą. — Z chęcią! — Pokiwała nagle głową odwzajemniając jego uśmiech. Obserwowała nas teraz ze szczególną uwagą. Dostrzegłem w jej oczach coś w rodzaju zrozumienia, jakby połączyła fakty i doszła do pewnego wniosku. Czyżby słyszała kiedyś o GOT7?
— A mi też dasz buzi, żebym się nie martwił? — Jackson zbliżał się do mnie z dzióbkiem. Śmiejąc się, odpychałem go i tego jego nieznoszącego sprzeciwów dzioba, ale nie było łatwo. Za to Jiyeon miała z nas ubaw po pachy, widząc jak walczymy. Jeden z krzykiem i łzami od śmiechu, a drugi z lśniącymi oczami jak szczeniaczek. Cholernie silny szczeniaczek…

0 komentarze:

Prześlij komentarz