Wolność Dusz, rozdział III


 Wieczorem wróciliśmy do hotelu na kolację. Przechodząc przez próg, czuło się zapach prawdziwego i na pewno pysznego kakao. Roześmiani, w doskonałych humorach, ruszyliśmy prosto do jadalni. 
— Jackson, słuchaj, chcesz jutro... — Spojrzałem na niego. — O kurde. — Rozejrzałem się nieźle skonsternowany, ale nigdzie go nie zobaczyłem. Obrzuciłem wzrokiem wszystkie stoliki, ale przy żadnym z nich nie siedział ten gaduła. Gdzie go wcięło? — Pomyślałem, raz jeszcze rozglądając się po jadalni. Przecież przed chwilą szedł obok mnie... 
— JB! — Tego charakterystycznego głosu nie mogłem pomylić z nikim innym.
— Jackson? — Wyszedłem szybkim krokiem na korytarz, do recepcji, w której go znalazłem — Co jest? Czemu z nami nie wszedłeś? — W oczy rzuciła mi się niepokojąca bladość na jego twarzy.
— Zobacz. — Chwycił mnie za ramię i pokazał na coś palcem.
   Obróciłem głowę we wskazywanym kierunku i... aż podskoczyłem!
— O cholera... — Patrzyliśmy na młodą dziewczynę w epokowej szarej sukni z długim rękawem i falbankami przy dekolcie. Była jeszcze bledsza niż Jackson. Recepcjonisty nie widziałem, musiał gdzieś na chwilę wyjść. Natomiast ona stała tam i trzymając się blatu, słaniała się na nogach. Ruszyła powoli, nie wydając z siebie żadnego dźwięku. Zdawała się być bardzo osłabiona, jednocześnie czułem, że ewidentnie czegoś się bała.
   Przyspieszyła nagle, wyszła zza kontuaru, załkała wyraźnie wykończona, po czym przeszła przez ścianę do jadalni!
   Nie widzieliśmy też końca jej sukni, którym musiała szorować po ziemi, lecz poniżej kolan, jakby jej postać traciła na "ostrości", a ubranie było niewidoczne i nie dotykało podłogi...
   Jackson tak się wystraszył, że wydał z siebie wysoki pisk i wystrzelił prosto w moje ramiona. Choć był ciężki, trzymałem go, a on kurczowo obejmował mnie za szyję. Wbiło mnie w ziemię. To nie mogła być prawda. To tylko efekty zmęczenia...
— Jaki piękny obrazek — roześmiał się Hoya. — Co tutaj robicie, gdy mniamniuśne kakałko wam stygnie? — Stanął obok, przyglądając nam się z uśmiechem.
— Czy do jadalni ktoś wchodził? — Odwróciłem głowę w jego stronę, na pewno o dwa tony bledszy.
— Nie zauważyłem, ale raczej nie. A co? Coś się stało? — Spoważniał i spojrzał na nieco już spokojniejszego kolegę. — Jackson?
— Stary, tutaj była dziewoja z innej epoki! Wzięła i przeszła przez ścianę! — Kręcił głową
i zszedł na podłogę, bo jeszcze chwila i by mi dysk wypadł. — O tamtą — Pokazał na nią palcem. — No kosmos po prostu! Nawet podłogi nie dotykała! Człowieku, nigdy czegoś takiego nie widziałem. — Zdjął swoją czapkę z daszkiem i przeczesał nerwowo włosy.
— Poważnie? — Hoya wybałuszył oczy. — Wkręcasz mnie?
— Coś ty! — Uniósł dłonie. — Myślisz, że dlaczego znalazłeś mnie w ramionach JB?
— Aż mi się wierzyć nie chcę. — Pokręcił głową, patrząc to na mnie, to na Jacksona.
— Też ją widziałem. — Przełknąłem ślinę. — Stała za kontuarem, blada jak śmierć. Nagle ruszyła i szybkim krokiem przeszła przez ścianę.
— O kurde... I była w takiej długiej sukni jak w śnie Hyunwoo?
— Tak. Tylko nie wiem, czy to była ta sama dziewczyna — odpowiedziałem prędko i zaraz dodałem: — Ale też czuć było ten strach, o którym mówił Hyunwoo. Kuźwa, aż mi się ciepło zrobiło. — Odetchnąłem, trzymając rękę na piersi.
— Powiem o tym Gyu. — Poklepał mnie uspokajająco po ramieniu i wrócił do jadalni.

***
                                                                                 
  Sunggyu zdeczka zaniepokojony patrzył na zbliżającego się do niego Hoyę, na którego twarzy malowało się teraz wyraźne zdenerwowanie.
— Słuchaj, coś tu nie gra. — Usiadł na swoim wcześniejszym miejscu przy Gyu.
— Co się dzieje? — Wewnętrzny niepokój kiełkował w zastraszającym tempie.
— Jackson i JB widzieli ducha w recepcji.
— Ducha? — Otworzył szerzej oczy ze zdumienia.
— Dziewczyny podobnej do tej, co śniła się ostatnio Hyunwoo.
— Serio? — Jeszcze przez chwilę patrzył na niego z powagą, po czym po krótkim namyśle, nieco się wyluzował. — Może im się przywidziało? Wiesz, że tych dwóch wariatów lubi się powygłupiać. — Machnął ręką i napił się kakao.
— Gyu — powiedział z mocą Hoya, by ten na niego spojrzał. — Widziałem ich. Na żarty mi to nie wyglądało. Naprawdę się czegoś wystraszyli.
— A może nie był to wcale duch?
— Uparciuch z ciebie.
— Czy to źle, że chcę mieć spokojne i miłe wakacje?
— Oczywiście, że nie, ale coś ewidentnie tutaj nie gra. — Odwrócił wzrok, kręcąc głową. — No spójrz tylko na nich. — Pokazał palcem na dochodzących już do siebie kolegów.
— Niewyraźni jacyś — Zrobił usta w wąską kreskę.
— Właśnie. I Gyu, wiem, że chcesz mieć normalne wakacje, my również, ale czy nie sądzisz, że podobieństwo między tym snem i dzisiejszym zdarzeniem jest niepokojąco duże?
— Może faktycznie coś w tym jest... — Zamyślił się na poważnie nad słowami przyjaciela.
  Jednak oczywiście nie mogło to długo trwać, gdyż nagle poczuł lekkie szturchnięcie z lewej strony. 
— Podałbyś mi malinowy dżem? — Uśmiechnęła się Eunji. 
— Proszę bardzo. — Dał jej słoiczek i elektryzujące uczucie, które przeszło przez całe jego ciało z powodu muśnięcia palców dziewczyny, sprawiło, że aż oboje lekko wzdrygnęli się i zaraz obdarowali nieśmiałymi uśmiechami. 
— Ale słodka scenka... — Znudzony Hoya podpierał głowę na dłoni. — Lukrecja po prostu — dodał z przekąsem. 
— O żesz ty paskudo! — Gyu zaraz się ocknął i pacnął go w ramię. — Mi tu momenty psujesz — powiedział urażony. — I jeszcze mi się kakao kończy! — Wypił z niezadowoleniem ostatni łyk. 
— Marudny jak zawsze. —Machnął tylko ręką i nawet nie drążył już tematu o duchach, gdyż teraz najbardziej priorytetowa stała się walka o jego własne... Kakao. 
— Dorosłe chłopy… — Westchnął ciężko Ravi. — Nie zwracajcie na nich uwagi. — Uśmiechnął się do nowych koleżanek. 
 
 ***
  
  Następne trzy dni nie przyniosły żadnych nieoczekiwanych, nieprzyjemnych wrażeń, zdarzeń czy okropnie realistycznych koszmarów. Hyunwoo i Eunji nie skarżyli się, nie budzili dławiąc własną śliną... Spali spokojnie i wysypiali się, a to było najważniejsze, bo nikt nie chciał, aby tracili wakacje na odrażające sny a potem myśli, które kołatały się po ich głowach przez cały dzień. 
  Spędzaliśmy czas w muzeach, m.in w imponującym Kanadyjskim Muzeum Cywilizacji. Podczas wycieczki po nim, Jackson, jako, że (na nieszczęście) historyka, który zaoferował się nas oprowadzić, znał angielski, to jego pytaniom i dociekaniom w wielu wątkach nie było końca. Non stop po wysłuchaniu jednej historii, którą pokrótce nam tłumaczył na koreański, migiem odwracał się z powrotem do mężczyzny i wręcz zalewał i topił falą masą pytań. 
  Facet chyba nigdy nie był tak wykończony. Pożegnał nas, trąc palcami obolałą głowę, a Jackson z szerokim uśmiechem dziękował mu, machał i żegnał z nim tak długo, że jeszcze chwila, gdybym go siłą stamtąd nie zabrał, gość na pewno zrobiłby mu krzywdę... 
  Bytown Muzeum zwiedzaliśmy sami. Było niewielkie i znajdowało się tuż przy Kanale Rideau, wzdłuż którego znów urządziliśmy sobie mały spacerek. Każdego bardzo cieszyło, że nie mieliśmy żadnego przewodnika, ale Jackson żądny wiedzy, czytał każdą tabliczkę czy informację... Na głos. 
  Z Markiem rzucaliśmy się na niego od tyłu, zatykaliśmy usta i ciągnęliśmy tak daleko, by nie mógł już dostrzec żadnych piekielnych liter. Na szczęście innym sprawiało to ubaw, a my z Markiem, choć w dobrych humorach, byliśmy naprawdę wykończeni napadaniem na Jacksona. 
   Z tym człowiekiem mam sto światów po prostu… 
  Po muzealnym dniu, następny był w całości przeznaczony na zabawę we wspaniałym Calypso Park. Mnóstwo różnorakich zjeżdżalni, baseny i piękna pogoda w pełni wypełniły nas radochą, a śmiechom i zabawom w wodzie nie było końca. 
— Eunji — szepnąłem konspiracyjnie do koleżanki, która przechadzała się blisko brzegu z koktajlem w dłoni. — Widzisz tego rudego panicza? — Wskazałem na niego palcem. 
— Och, no pewnie. — Westchnęła. Spojrzeliśmy na siebie szerzej otwierając oczy. Przez przeciwsłoneczne okulary nie dostrzegałem jej, ale uniesione wysoko brwi zdradzały, jaką zrobiła minę. 
  Ona była zawstydzona, a ja zdziwiony. 
  Rozładowałem jednak szybko tę sytuację parskając śmiechem. 
  Objąłem ją. 
— To głupie zadawać takie pytanie zakochanej damie. 
— Jakiej zakochanej? Przestań. — Pacnęła mnie, nieco nerwowo się śmiejąc. 
— No dobrze, już dobrze. — Poklepałem ją. — Ale wróćmy do tego, co chciałem zaproponować. — Zatarłem dłonie z diabelskim uśmieszkiem. — Wrzucisz go do wody? Tylko on jest tutaj tak kuszącą ofiarą. 
— Ale małpiszon z ciebie. — Założyła okulary na głowę, a w jej oczach dostrzegłem rozbawienie. — Czemu sam tego nie zrobisz? 
— Żebyś zobaczyła jakie to fajne. 
— Specjalnie wybrałeś mnie, prawda? 
— Byłaś pod ręką — zaśmiałem się. 
— Co za człowiek. — Pokręciła głową. 
— No dalej! Będzie ubaw, zobaczysz! — Pociągnąłem ją za rękę w stronę nic nie spodziewającego się Gyunia.
  Wziąłem szybko jej koktajl i podałem akurat przechodzącemu Raviemu. 
— O! Dzięki, stary. — Uchachany zaczął go trąbić. 
— Ravi! To mój... A! — pisnęła. Nie zdołała dokończyć zdania, bo czyjeś szatańskie dłonie pchnęły ją prosto w ramiona zdezorientowanego Gyu, z którym z przepięknym pluskiem wpadła prosto do wody. 
  My z Raviczem wybuchliśmy śmiechem i napawaliśmy się wspaniałością malującego się przed nami obrazka. 
— Pożałujesz, ty cholero jedna! — Gyu groził mi pięścią z basenu unosząc się na wodzie tuż przy odgarniającej włosy Eunji. 
— Wiem, że dzisiaj chciałeś się poopalać i tylko pomoczyć nóżki, dlatego... Musiałem! To aż się prosiło! — Zacisnąłem mocno obie dłonie, a Ravi nie przestawał się śmiać. 
  Patrzyliśmy jak Gyu pyta Eunnie, czy wszystko gra i czy nie chciałaby wyjść z wody. Ona tylko uśmiechnęła się i odmówiła. Pociągnęła go w głąb basenu. Od razu złość gdzieś uleciała, a zastąpiła ją szczera sympatia i delikatny uśmiech na twarzy. 
— Ja tu tworzę miłość a ten na mnie krzyczy — rzuciłem z udawanym wyrzutem. 
— No ale w jaki sposób ją tworzysz. Napierasz jak czołg! 
— To było dla urozmaicenia i dobrej zabawy. 
— Oczywiście dobrej dla nas, widzów. 
— Bingo — roześmiani przybiliśmy sobie piątki i wtedy podeszła do na Jiyeon w czarno-złotym seksownym kostiumie kąpielowym. Aż rozdziawiłem usta, bo wcześniej jej nie widziałem. Rozdzieliliśmy się na małe grupki, a w mojej jej nie było... 
— Widzę, że dobrze się bawicie. — Złożyła ręce na piersi. 
— To był jego pomysł. — Ravi puścił mi oczko i odszedł siorbiąc koktajl Eunji.       
  Pomachała mu, spojrzała na moją klatkę piersiową i w oczy. Zrobiła krok w przód. 
— A gdyby ciebie ktoś tak znienacka wrzucił do wody? 
— Skończyłoby się to falą gróźb i pościgiem — zaśmiałem się, ale spoważniałem, gdy stanęła tuż przede mną.
   Ujrzałem tylko jej uśmieszek. 
— Ups! — I wtedy z całej siły wepchnęła mnie do wody! Poleciałem do niej odwrócony plecami, ale nie byłem taki naiwny jak myślała... 
  W ostatniej chwili pociągnąłem ją za rękę, a ta z krzykiem, zdołała mnie tylko objąć, nim razem zanurzyliśmy się pod wodę. 
  Obejmując się i wstrzymując oddech, patrzyliśmy na siebie. Wyszczerzyłem się do niej, na co Jiyeon z uśmiechem tylko mnie odepchnęła i wypłynęła na powierzchnię. Zaraz znalazłem się tuż obok. 
— No i co ty na to, cwaniaro? — Szturchnąłem ją w ramię. 
— Muszę przyznać, że mnie zaskoczyłeś. — Przeczesała palcami zupełnie mokre włosy. 
— Nie należę do naiwniaków. 
— Teraz już to wiem. — Machnęła ręką, ochlapując mnie po twarzy. Rzecz jasna nie pozostałem jej dłużny i jedno chlapnięcie ze strony Yeoni, zakończyło się zaciętą walką
o wygraną…
  W parku spędziliśmy jeszcze parę godzin, zanim pojechaliśmy na kolację do hotelu. Wszyscy byliśmy zdrowo wykończeni, ale najważniejsze było to, że dobry humor nas nie opuszczał.


— Gdzie jutro jedziemy? — Hoya wszedł pod kołdrę, gdy skończyła się jego tura w łazience. 
— Czekaj, czekaj, już ci mówię. — Jackson, który jako pierwszy zaliczył ciepły prysznic, siedział teraz po turecku na swoim łóżku z notesikiem w ręce. Bardzo szybko go kartkował, namiętnie czegoś szukając. — O! — Podkreślił coś długopisem. — Musimy koniecznie zobaczyć Parliament Hill i Katedrę Notre Dame. — Wyglądało jakby zaznaczył w notesie obie pozycje, a po tym spojrzał na nas ze szczerym dziecięcym podekscytowaniem. — A wiecie, że wieża z zegarem w tym Parliament Hill przypomina Big Bena, tylko ma inny kolor dachu? 
— To doprawdy frapujące drogi Jacksonie — odparł Hoya z poważną miną po czym roześmiał się razem ze mną. 
— A wnętrze katedry Notre Dame jest prześliczne, kurde… — Kręcił głową, znowu coś bazgrając. 
— On jest tak przygotowany i zaangażowany w te wakacje całym sobą, sercem i duszą, że aż miło popatrzeć. — Uśmiechnął się, a ja mu przytaknąłem. 
— Ale gorzej słuchać. — Dodałem nieco ciszej, pokazując kciukiem na Jacksona, na co Hoya tylko parsknął śmiechem. 
— Vixxom też się podoba? 
— Pewnie stary. — Machnąłem ręką. — Binnie tylko biega z tym swoim aparatem i robi zdjęcia dosłownie wszystkiemu. Czasem mam wrażenie, że przez sen też pstryka fotki. 
— A Ravi się dziwi co mu za światło daje po oczach.
— A to flesz. — Pstryknąłem palcami i odwróciłem głowę w stronę drzwi od łazienki .— Gyu! Się tam utopiłeś?! 
— Ciebie zaraz utopię marudo, tylko niech wanna się do końca napełni! — Na jego zdenerwowany ton głosu wszyscy zareagowaliśmy rozbawieniem.

0 komentarze:

Prześlij komentarz